Wyjazd do Pekinu to pierwszy tak daleki wyjazd w Azję w moim życiu. Wyjazd, który przybliżył mnie do takiego fajnego celu, którym jest zwiedzenie wszystkich krajów Azji. Po kilku miesiącach po powrocie, planując już kolejny wyjazd w Azję, postanowiłem nieco powspominać, a było to tak….
Jedno zdanie ,,Ile dałeś za ten bilet? Eeee, nie możliwe” lub ewentualnie ,,No chyba oszalałeś” to coś co mogłem usłyszeć najczęściej, ogłaszając informację, że pod koniec września (tym razem, jak rozsądnie myślący student zdałem sobie sprawę z tego, że lepiej nie wybierać się nigdzie w sesji poprawkowej i było w tym trochę racji) wybieram się do Pekinu. Tyle, że w jaki sposób osoba, która jest szalona od urodzenia (serio, w szpitalu podobno mówili, że będę piosenkarzem, bo tak się wydzierałem) może oszaleć? A co do ceny biletu to faktycznie cena, którą wrzucił Emirates, pewnego zimowego wieczoru, była genialna, bo chyba nie da się inaczej powiedzieć o bilecie Budapeszt-Dubaj-Pekin i z powrotem za 1600PLN. Oczywiście tuż po znalezieniu takiej oferty, nie pozostało mi nic innego, jak szukać kogoś z kim mógłbym lecieć. Poszukiwania trwały cały dzień, co skutecznie zajęło mi czas podczas leżenia na chorobowym i podczas nauki do sesji poprawkowej, ale w końcu przyniosły efekty.
Nie chce zbyt mi się opisywać kwestii załatwienia noclegów, wiz i innych tego typu spraw, tym się zajmę w Poradniku, który pojawi się lada dzień.
Komu w drogę, temu kopa w tyłek na miłą podróż
Oczywiście żartuję, ale mimo wszystko komu w drogę, temu czas. Z Mateuszem byłem umówiony przed północą w Burger King przy dworcu MDA, z którego ruszyliśmy LeoExpressem do Budapesztu. Kurs raczej niezbyt ciekawy pod względem długości, bo w przeciwieństwie do FlixBusa, LeoExpress jedzie trochę dłuższą trasą, przez Brzesko, Nowy Sącz, Piwniczną-Zdrój i parę jeszcze innych miejscowości, ale mimo to było to dla nas najlepsze rozwiązanie, bo autokar przyjeżdża do Budapesztu dopiero koło 9 rano. A że ja nie przepadam za tym lotniskiem, to im krótszy czas oczekiwania na nim, tym lepiej dla mnie.
Budapeszt przywitał nas strugami deszczu, które jednoznacznie uświadomiły mi, że w przeciwieństwie do wyjazdu do Dubaju, tym razem nie wypiję piwka podziwiając z tarasu widokowego, latające, stalowe ptaki.
Małą atrakcją przejazdu na lotnisko był fakt, że przejazd z dworca, na którym kończy kurs LeoExpress (a kończy w innym miejscu niż FlixBus), obejmuje przejazd drugą najstarszą linią metra na świecie. No i fajnie.
Po paru godzinach oczekiwania, nastał ten moment, pasażerowie klasy ekonomicznej zostali zaproszeni na pokład lotu EK112. Może to dziwnie zabrzmi (zaznaczyłem już, że jestem szalony? 😀 ), ale takie motylki jakie czułem wtedy w brzuchu, to nigdy jeszcze takich nie czułem, taka niemal euforia radości, w końcu Emirates, małe podróżnicze marzenie, które nie sądziłem, że spełni się tak szybko.
Lot do Dubaju przebiegł bardzo przyjemnie, fajna obsługa, smaczne jedzonko, fajna muzyka i ciekawe filmy (w tym kilka polskich) oraz imitacja gwieździstego nieba na suficie B777 powodowały, że czułem się jak w raju.
Po niecałych 6h lotach wylądowaliśmy w Dubaju, gdzie mieliśmy kilka godzin przesiadki. Oczywiście, tak samo jak na małym, drugim lotnisku w Dubaju, tak i na tym głównym, ceny na strefie wolnocłowej były bardzo atrakcyjne, ale zakupy odłożyliśmy na powrót. Tymczasem doznaliśmy szoku, gdy spojrzeliśmy na rozkład lotów, a następnie na mapę terminala. Otóż czekało nas przejście całego terminala 3, niemal z jednego krańca na drugi, co wg mapy zajmuje około 40min (włącznie z przejazdem kolejką podziemną). Około 1:20 rozpoczęło się wpuszczanie pasażerów do największego samolotu pasażerskiego na świecie. Po 40min kołowania rozpoczęliśmy długi lot do Pekinu. I znów dobre jedzenie, fajna obsługa, wspaniały system rozrywki pokładowej. Chociaż w tym przypadku dość szybko zasnąłem po śniadaniu, składającego się z owoców i czegoś tam jeszcze (już nie pamiętam).
Najedzeni dolecieliśmy do Pekinu, w którym przypomniałem sobie, że tam kultura jest nieco inna niż u nas i podczas stania w kolejce do odprawy paszportowej dość solidnie się o tym przekonaliśmy, gdy ludzie pchali się, tak jakby usłyszeli, że gdzieś dają darmowe piwo. Po 1,5h czekania w kolejce i chwili przejażdżki kolejką, która jeździ po lotnisku, a następnie pod odszukaniu swoich bagaży, spotkaliśmy się z kierowcą, który miał nas zawieźć do hotelu. To jest największy błąd jaki popełniłem, ze względu na korki, które są w Pekinie, ale o tym też będzie w poradniku.
A więc mówisz, że tutaj je się pałeczkami?
Jak się okazało, nasz hotel był w ścisłym centrum miasta, co nie wyjaśniało niskiej ceny, którą zapłaciliśmy za niego. Zresztą nie wyjaśniał to również fakt, że mógłby być on codziennie sprzątany, wymieniane ręczniki itd. (mógłby być, gdyby nie fakt, że wywieszaliśmy informację, że nie trzeba go ogarniać, no tylko dwa razy tego nie zrobiliśmy).
Tuż po tym jak się zameldowaliśmy, postanowiliśmy się przejść po okolicy. Pierwsze co rzuciło się nam w oczy nozdrza to specyficzny zapach. Tak Pekin ma swój specyficzny zapach, którego nie sposób opisać, nie jest on do końca przyjemny, ale idzie przywyknąć. Spacer dość szybko został przerwany przez brzuch i odgłosy świadczące o tym, że czas coś zjeść. Uwierzcie mi, że łatwo nie było, ilość knajpek jest przerażająca, no jedna na drugiej i akurat takie, gdzie głównie stołują się miejscowi. Po chwili namysłu stwierdziliśmy, że wchodzimy do knajpy, w której w dość fajnej cenie zamówiłem krewetki. Po podaniu, okazało się, że są to krewetki, które wesoło sobie pływają (w sensie, że leżą, nieżywe) w jakimś sosie i w warzywach. No i spoko by było, gdyby nie fakt, że przypominałem sobie o błędzie, który będzie dla mnie utrudnieniem, a mianowicie zapomniałem nauczyć się jeść pałeczkami przed wyjazdem do Chin. Boże Ty widzisz i nie grzmisz. No i tak, jak się zapewne domyślacie, musiałem uczyć się jeść pałeczkami, jedząc krewetki, a to nie jest odpowiednie danie do nauki. Cóż szło mi to średnio, zważając na to, że miejscowi próbowali nie zwijać się ze śmiechu, o Mateuszu nawet nie wspomnę, bo ten to miał dopiero śmiech, podczas gdy ja przypominałem sobie wszelkie wiązanki w języku łacińskim, w odmianie podwórkowej.
Po powrocie do hotelu wypiliśmy chińskie piwko, smakujące jak woda lekko gazowana, a następnie poszliśmy spać.
Tam gdzie tylko cesarz chadzać mógł
Doświadczony podróżą do Dubaju, stwierdziłem, że zwiedzanie pierwszego dnia najlepiej zacząć od takiego miejsca, które jest stosunkowo blisko hotelu, no więc jak stwierdziłem, tak też zrobiłem, a ponieważ w najbliższej okolicy mieliśmy jedną z najważniejszych atrakcji, którą jest Zakazane Miasto, to właśnie od niego zaczęliśmy zwiedzanie.
Po wyjściu z hotelu udaliśmy się w kierunku placu Tiananmen, zwanego też Placem Niebiańskiego Spokoju, chociaż raczej ze spokoju ten plac nie słynie. Na placu tym od zawsze odbywały się różnego typu uroczystości. Aczkolwiek plac ten słynie najbardziej, niestety z niezwykle krwawego wydarzenia, które miało miejsce między 15.04, a 4.06 1989r. Najogólniej mówiąc były to protesty przeciwko pewnym reformą (min. Wprowadzenie wolnego rynku), jak również przeciwko korupcji. Nie ma oficjalnych danych, ale szacuje się, że zginęło wtedy 5tys ludzi, kolejne 10tys zostało rannych, a 2,5tys aresztowanych. Przechodząc przez plac, aż ciężko pojąć to co musiało wtedy się dziać w tym miejscu.
Dzisiaj to miejsce jest pełne turystów, których oczy skierowane są głównie na bramę Tiananmen na której (nad wejściem) powieszony jest portret Mao Zedonga. W sumie nasze oczy (i obiektywy) były skierowane dokładnie w tą samą stronę, co reszty turystów, aczkolwiek jeszcze jedna rzecz przykuła moją uwagę. Otóż za naszymi plecami, na placu coś się działo, jakieś dźwigi ustawiały jakieś gigantyczne rzeźby, niektóre przypominające kwiaty, inne jeszcze coś innego. W tym momencie uświadomiłem sobie, że zbliża się niezwykle ważne święto, którym jest święto jesieni. Z dnia na dzień było widać coraz większe postępy w przystrajaniu miasta, ale o tym wspomnę przy okazji ostatniego dnia.
Po chwili błądzenia, znaleźliśmy przejście podziemne, którym można przejść z placu pod bramę, a po przekroczeniu bramy zaczęliśmy szukać odpowiedniej kasy biletowej. Odpowiedniej, ponieważ mieliśmy już wykupione bilety online, więc zamiast stać w kolejce do ogólnych kas, obowiązywały nas inne ,,okienka”, które okazały się być w zupełnie innym miejscu. Jest to dosyć istotne, ponieważ wejście do Zakazanego Miasta jest ograniczone i dziennie ,,progi” Zakazanego Miasta, może przekroczyć 80tys ludzi, tak więc internetowy zakup biletu, gwarantuje Wam, że będziecie w tej puli turystów. Co jest też fajne to fakt, że można wypożyczyć sobie audioprzewodnika, który jest również dostępny w języku polskim (jakkolwiek jakość tłumaczenia nie jest cudowna, no ale nie ma co narzekać, fajnie, że coś takiego jest).
Po ogarnięciu tematu audioprzewodnika przekroczyliśmy Bramę Południkową, wchodząc do Dziedzińca Zewnętrznego. Ale żeby Was nie zmyliła ta nazwa, tak naprawdę przez blisko 500 lat nie miał prawa tutaj przebywać nikt poza cesarzem, jego rodziną oraz oczywiście urzędnikami i żołnierzami.

Kolejnym przystankiem był Pawilon Najwyższej Harmonii, w której to cesarz wraz z ministrami dyskutował na tematy wagi państwowej. Osobiście uważam, że jest to najpiękniejszy budynek w całym kompleksie, swoją wielkością wręcz przytłacza. Do bramy prowadzą schody, a koło nich można podziwiać starożytne gary do gotowania pomidorówki naczynia z brązu, a dokładnie 18 naczyń, które mają symbolizować 18 prowincji. Po wyjściu po schodkach oraz przeciśnięciu się przez chińczyków, naszym oczom pokazał się olbrzymi cesarki tron. Zdjęcia tego tak nie oddają, ale na żywo wygląda świetnie.
Kolejne budynki, które mieliśmy okazję zobaczyć to Pałac Środkowej Harmonii (tutaj cesarz szykował się do przyjęcia ministrów), a następnie Pałac Zachowania Harmonii, gdzie miały miejsce egzaminy na urzędników.
Chwilę później przeszliśmy przez Bramę Niebiańskiej Czystości, która wprowadziła nas do dziedzińca wewnętrznego. To miejsce, w którym mógł przebywać już wyłącznie cesarz, jego rodzina i konkubiny. W zasadzie to nie widzę sensu rozpisywać się, ogólnie jest to cały kompleks pawilonów, pałacyków, w których, gdyby nie mapa, naprawdę można się zdrowo zaplątać. Swego rodzaju ciekawostką jest fakt, że w jednym z pawilonów, mieszkał nauczyciel angielskiego, który uczył cesarza tego języka. Szkoda, ze obecnie większość chińczyków takowego języka nie zna. Ostatnim punktem są przepiękne Carskie Ogrody. Po ich przejściu ruszyliśmy w stronę Bramy Boskiego Zwycięstwa, którą opuściliśmy Zakazane Miasto. Swoja drogą, gdy przygotowywałem się na wyjazd, trochę się dziwiłem przewodnikom i różnym blogom, na których autorzy pisali, że na zwiedzanie Zakazanego Miasta trzeba poświęcić parę godzin. Cóż, po jego zwiedzeniu, również tak twierdzę, a zwłaszcza, że nie zwiedziłem każdego zakamarka tego pałacu.
Drugim punktem pierwszego dnia był park Jingshan, który od Bramy Boskiego Zwycięstwa dzieli… plac i ulica. To nie jest przypadek, ponieważ park i wzgórze, które się w nim znajduje, jest ściśle związane z Zakazanym Miastem. Po pierwsze park był niegdyś częścią Carskiego Ogrodu. Po drugie samo wzgórze jest usypane z ziemi, która została ,,wykopana” podczas budowy fosy.
Sam park jest dosyć uroczy, jest bardzo zielono, ale prawdziwa uczta dla oczu szykuje się po wyjściu na wzgórze, które jest jednocześnie najwyższym punktem Pekinu. Pomimo smogu, który panował w ten dzień nad miastem, to widok niemal zwalił mnie z nóg i wynagrodził ,,trudy podejścia”.
Kaj to przejście? Jeść mi się chce
Po zwaleniu z nóg zeszliśmy ze wzgórza i idąc uliczką, wzdłuż Zakazanego Miasta doszliśmy do Teatru Narodowego… No może nie tak od razu, bo ktoś wymyślił, że zrobi remonty wszystkich przejść podziemnych na raz, więc chwilę nam zajęło znalezienie przejścia dla pieszych. No, ale nie ważne, tak czy siak doszliśmy tam, gdzie dojść mieliśmy. Na nasze szczęście, w momencie, gdy doszliśmy do Teatru, słońce chyliło się ku zachodowi, co w połączeniu z ciekawym, nowoczesnym kształtem teatru, stworzyło naprawdę fajny obrazek, ale o tym niech już powie zdjęcie.

W tym momencie przypomniałem sobie o jednej istotnej rzeczy, ja mam żołądek, a jakby mało tego, to dbam o linię… co prawda wybrzuszoną jak torowisko na Kościuszki w lecie, ale mimo wszystko linię. Zaczęła się zmasowana akcja szukania czegoś do jedzenia. W oczy pierwsze co się rzuciło to McDonalds, a później KFC, ale serce i rozum wygrały i ostatecznie trafiliśmy do fajnej knajpki, serwującej nudle, gdzie korzystając z obrazków dogadaliśmy się co chcemy jeść. Ja kupiłem nudle z jakimiś grzybami i raz, że się najadłem, a dwa, że te nudle były niesamowite, niemal jak taki domowej roboty makaron. Miód malina… chociaż w tym przypadku nudle grzyby 😀 Po powrocie, wypiciu najgorszej Whisky, oglądnięciu dwóch odcinków Fazowskiego, oczy zamknęły się same (z trzaskiem).
Tam gdzie środek świata wyznacza kamień
Drugi dzień zaczęliśmy od przejazdu metrem, w którym zdziwiłem się nieco faktem, że było dość luźno (raczej nastawiałem się na upychanie się na siłę do wagonów). Po krótkiej przejażdżce i spacerze, doszliśmy do celu, jakim jest Park Tiantan. Jest to ogromy kompleks świątyń oraz park o powierzchni 270ha. Był to kompleks świątyń, w których Cesarz Chin (uważany za Syna Niebios i pośrednika między Ziemią, a Niebem) w okresie przesilenia zimowego dziękował w imieniu ludu za plony, natomiast w pierwszym miesiącu danego roku księżycowego (dokładnie 15 dnia tego miesiąca) składał modły o urodzaj w nadchodzącym roku.
Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do Świątyni Niebios, zwanej też Pawilonem Modlitwy o Urodzaj. Oj robi ten budynek wrażenie, zważając na fakt kiedy on powstał, a powstał na początku XVw i pomimo średnicy 32m i wysokości 38m, został zbudowany wyłącznie z drewna, bez użycia gwoździ.
Po zobaczeniu wszyscy turyści ruszają Czerwonym Mostem w kierunku Cesarskiego Sklepienia Nieba, no dobra, może nie wszyscy, ale większość, większość, lecz nie my. My postanowiliśmy skierować swoje kroki do parku, tak by zobaczyć co ciekawego on kryje w sobie. Po chwili dotarliśmy do romantycznego miejsca, zwanego dalej Różanym Ogrodem, cała masa róż, w końcu jakiś ładny zapach, przebijający specyficzny ,,pekiński zapach”, miejsce tak romantyczne, że gdybym był tam z dziewczyną, to byśmy pewnie siedzieli tam dłuższą chwilę… No, ale że byłem z kumplem, to po zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy dalej. Przechodząc park mijaliśmy naprawdę sporą liczbę miejscowych, którzy grali sobie w tym miejscu w karty, szachy, tańcowali, jogę uprawiali, medytowali, ogólnie odprężali się w sobotnie popołudnie.
Dłuższą chwilę tak kręciliśmy się po parku, ale w końcu wróciliśmy na ,,trasę turystyczną” i ruszyliśmy do Cesarskiego Sklepienia Nieba. Przypomina on pierwszy Pawilon z tym, ze jest znacznie mniejszy i nie wywiera on już takiego wrażenia. Zaraz po jego zobaczeniu, ruszyliśmy do miejsca, które Chińczycy uważają za środek wszechświata, czyli do okrągłego ołtarza. Jest to trzypoziomowa platforma na której cesarz składał ofiary. Każdy poziom oznacza od dołu – człowieka, Ziemię i Niebo. Wspomniany ,,środek” znajduje się oczywiście na trzecim poziomie, centralnie na jego środku (no jakby mogło być inaczej?) i o ile samemu mi udało się zrobić na nim zdjęcie (no co? Selfie na ,,fejsbusia” musi być), o tyle zrobić samemu kamieniowi takie zdjęcie jest wręcz nierealne.
Po chwili byliśmy już na wcześniej wspomnianym Czerwonym Moście, który ma długość 360m i łączy Pawilon Modlitwy o Urodzaj z Cesarskim Sklepieniem Nieba. Tak, w końcu mogłem się poczuć przez chwilę jak cesarz idąc tą kładką… tylko nie wiedzieć czemu nikt mi się nie ukłonił… Widać, że źle wychowałem swoich ludzi 😛
Tam gdzie turyści nie zaglądają, tam pekińczycy piknik sobie robią
Po wyjściu z kompleksu świątyń, siedlimy na ławce. Fascynujące zajęcie. Aczkolwiek raczej chodziło o obczajenie co robimy ze swoim życiem, tzn nie żebyśmy w kompleksie wpadli w jakieś kompleksy, ale Pekin czasami powala swoją wielkością. Na szczęście mieliśmy przewodnik Michelina, więc gdy zobaczyłem w nim, że stosunkowo niedaleko nas jest jakiś park, o którym przewodnik nie napisał nawet słowa, to w przeciągu 5min postanowiliśmy iść do niego.
Przejście do parku obejmowało w zasadzie spacer po jakieś dzielnicy mieszkaniowej, taka miła odskocznia od turystów. Kilkadziesiąt minut później pojawiliśmy się w Longtan Park. Wejście do niego było śmiesznie tanie, chyba 2 yuany, czyli tyle co nic. Ledwo weszliśmy do Parku i już wiedzieliśmy, że nie będziemy tego żałowali. Cała masa miejscowych, bardzo mało turystów, fajne miejsce na zobaczenie jak wygląda życie w Pekinie w sobotę, jak ludzie spędzają czas ze znajomymi, z rodziną. Ale to to jeszcze nic, bo trzeba było widzieć nasze miny, gdy zobaczyliśmy co się dzieje nad stawem, który w tym parku jest. Dosłownie namiot na namiocie, piknik na pikniku. Co prawda, taką samą sensacją dla tych ludzi był fakt, że w tym parku pojawiło się dwóch białych turystów. Przynajmniej ja się czasami czułem obserwowany. W tym parku spędziliśmy naprawdę sporo czasu, ale myślę, że najlepiej ten pobyt oddają zdjęcia, a nie to co piszę. (kliknij w zdjęcia, by je powiększyć)

Aha i byłbym zapomniał! Zapewne słyszeliście, że dzieci zamiast biegać w pampersie, to biegają w spodniach mających dziurę na tyłku? Tak to nie jest mit, tak faktycznie jest…
Po zobaczeniu parku, ruszyliśmy w kierunku hotelu. W tym miejscu zrobiliśmy coś, czego większość blogów i przewodników nie poleca bez znajomości Chińskiego. Weszliśmy do autobusu, w którym rzekomo nie mieliśmy szansy się dogadać i co? I nic. Weszliśmy do autobusu, pokazaliśmy na mapie gdzie chcemy dojechać, kierowca kiwnął głową, w sposób Europejski, na palcach pokazał ile trzeba kasy wrzucić do skarbonki za przejazd (tak tam inaczej pokazuje się cyfry na palcach i tak, w autobusie jest skarbonka do której wrzuca się kasę za las przejazd) i po chwili byliśmy przy stacji metra, którym wróciliśmy w okolice hotelu. Da się? Da się! Znamy Chiński? Nie.
I znów ten sam scenariusz co dnia poprzedniego, szybkie zakupy, szukanie odpowiedniej knajpy, niedobre Whisky przepijane jeszcze gorszym piwem i do spania… no dobra, nie zupełnie do spania.
Taki był cholerny sztorm jetlag
Urokiem dalekich podróży jest fakt, że przekracza się wiele stref czasowych, a w przypadku lotu samolotem, przekracza się je w bardzo szybkim tempie, co z kolei może spowodować (bo nie powoduje u wszystkich) dosyć nieciekawe uczucie jakim jest jetlag. No i w naszym przypadku właśnie to nastąpiło wieczorem. Udało nam się usnąć, dopiero koło 3 w nocy, czyli (o ile mnie pamięć nie myli), koło 20:00 czasu polskiego. Z kolei udało nam się zebrać z hotelu dopiero około 13… No cóż musieliśmy nieco zmienić plany, które zakładały przejazd do Pałacu Letniego, Starego Pałacu Letniego, a ostatecznie do Parku Olimpijskiego. Jedząc śniadanie, w postaci zupki chińskiej, koło godziny 12, postanowiliśmy przejść się w pierwszej kolejności okolicznymi Hutongami. Są to uliczki, w których można zobaczyć tradycyjne parterowe, albo maksymalnie jednopiętrowe zabudowania. Również i w tym miejscu ciężko uświadczyć turystę, a jeśli już się pojawi to jest sensacją, do tego stopnia, że mieszkańcy potrafią robić zdjęcia. Natomiast naprawdę warto chociaż raz się przejść taką uliczką. (kliknij w zdjęcia, by je powiększyć)
Tuż przy zakończeniu uliczki, w okolicach stacji metra doznaliśmy małego szoku, otóż naszym oczom ukazał się gigantyczny parking dla rowerów miejskich (coś rodzaju rowerów miejskich, które są w Krakowie). Myślę, że śmiało można szacować ich ilość na kilkaset rowerów. Niestety do ich wypożyczenia konieczna jest chińska aplikacja, więc sobie odpuściliśmy i zeszliśmy na stację metra.

Swoją drogą nie wiem, czy wiecie, że na każdej z tych stacji, czeka na Ciebie dokładnie taka sama kontrola bezpieczeństwa co na lotnisku? No to skoro nie wiedziałeś, to już wiesz 😀
Kolejny przejazd metrem odbył się bez większego tłoku i już po chwili byliśmy na stacji, do której planowaliśmy dojechać. Po wyjściu ze stacji i przejściu paru metrów (w tym przejście przez ulicę , co w Pekinie bywa ryzykowne), nieśmiało zza drzew pojawił się nasz cel, a mianowicie mur. A raczej ruiny muru, który niegdyś otaczał Pekin. O ile samo przejście wzdłuż tego muru nie jest wybitnie ciekawe, o tyle na samym końcu czekała na nas fajna i bardzo tania atrakcja. Otóż okazało się, że na końcu jest Baszta na którą można wejść, a następnie można przejść się krótkim odcinkiem zrewitalizowanego muru. I znów szok? Gdzie się zapodziali turyści? Ano tak, znów przewodnik o tym nic nie wspomina.
Przejście tego kawałka muru, nie wywarło na mnie jakiegoś wrażenia i nie jest jakoś super widokowe (no chyba, że ktoś jest fanem kolei tak jak ja, to już jak najbardziej, bo zaraz za murem jest duży dworzec kolejowy), o tyle Baszta już jest dużo ciekawsza, zwłaszcza, że mogliśmy zobaczyć jak wyglądały niegdyś bramy do miasta (w formie makiet) oraz broń, której używali dawniej żołnierze. (kliknij w zdjęcia, by je powiększyć)

Targuj się, targuj się i jeszcze raz targuj się!
Po zejściu z muru skierowaliśmy się w okolice… Świątyni Niebios, po to by wejść do dosyć ciekawej galerii handlowej (poprzedniego dnia brakło nam już siły), która nazywa się Hongqiao Market. Jest to jedna z kilku galerii handlowych, w których kupisz wszystko i to dosłownie. Aczkolwiek, żeby była jasność to nie wygląda jak np. Galeria Krakowska. Różni się chociażby tym, że stoiska wychodzą na korytarz, sprzedawcy na każdym kroku Cię zaczepiają ,,A może dla Mamy, Siostry, Żony, Chłopaka, Brata bla, bla bla”. Od razu przypominał mi się Stary Dubaj. No i zasadnicza rzecz, targowanie się jest OBOWIĄZKOWE i brak targowania oznacza brak kultury. Wiele tym zdziałaliśmy. Przykładowo, chciałem kupić magnesy na lodówkę dla siebie i znajomych. Pierwotnie za jeden magnes chcieli chyba koło 20 yuanów, koniec końców 5 magnesów kupiłem za 30 😀
Długo tam nie pobyliśmy, bo głód robił się coraz większy, a jednocześnie hałas, który był w tej galerii spowodował szybki ból głowy.
W tej sytuacji zeszliśmy do metra i pojechaliśmy w wyjątkowe miejsce, którym jest Wangfujing Snack Street. A czym jest ta ulica? To jedna wielka knajpa, dosłownie! Na każdym kroku stoją sprzedawcy ze swoimi stoiskami na których kupić można bardzo różne, ciekawe potrawy, poczynając od tradycyjnych pierożków chińskich, poprzez mięso mielone z czegoś, a kończąc na skorpionach, rozgwiazdach, konikach morskich i różnych innych dziwnych, niezidentyfikowanych obiektach. Ja skusiłem się na pierożki (akurat w tym miejscu nie był one zbyt smaczne), jakąś kiełbaskę z czegoś i kuleczki z mięsa mielonego w sosie pomidorowym i byłem już pełny. Mateusz skusił się jeszcze na małe skorpiony. Resztę historii niech opowiedzą zdjęcia. (kliknij w zdjęcia, by je powiększyć)

Tam gdzie cesarz mógł sobie wypocząć
Kolejny dzień zaczęliśmy nieco wcześniej niż zwykle, bo Chińczycy jeszcze jedli śniadanie, a my ruszyliśmy do metra. Czekał nas ponad 1h przejazdu na północno-zachodnie krańce Pekinu, bo właśnie tam znajduje się Pałac Letni, czyli miejsce wypoczynku cesarzy za czasów dynastii Qing.
W pierwszej kolejności udaliśmy się na niesamowicie klimatyczną ulicę Suzhou (wstęp jest dodatkowo płatny, ale naprawdę warto). Dawniej w tym miejscu sam cesarz robił zakupy, obecnie ulica ta zachowała charakter handlowy i nadal można tutaj zrobić zakupy, a konkretnie to głównie pamiątki, no ale ok.
Kolejnym etapem zwiedzania było podejście na wzgórze Długowieczności. Widok z samego wzgórza był niesamowity, nawet pomimo faktu, że pogoda była raczej kiepska. Głównym budynkiem, który góruje nad wzgórzem jest Pawilon Zapachów Buddyjskich (niestety nadal czuć tam było tylko specyficzny pekiński zapach), jest też kilka mniejszych pawilonów w tym Pawilon, który jest wykonany w 100% z brązu.

Po zejściu ze wzgórza udaliśmy się do Pałacu Dobrej Woli i Długowieczności, w którym to cesarz przyjmował ministrów, a następnie ruszyliśmy ,,Długim korytarzem” wzdłuż jeziora Kunming. Kryta promenada ta ma 700m długości, a sklepienie jest przyozdobione malowidłami, które ukazują różne momenty z historii Chin. Promenada zaprowadziła nas w miejsce, w którym stoi… Marmurowa Łódź, która została wybudowana na polecenie cesarzowej Cixi w związku z… powiększeniem budżetu przeznaczonego na prawdziwą flotę.
Ostatnim etapem zwiedzania Pałacu Letniego był spacer wzdłuż jeziora, po to by ostatecznie dostać się do Mostu Siedemnastu Łuków, który zaprowadził nas na bardzo urokliwą wyspę.

Olimpijskie Ptasie Gniazdo
Plan tego dosyć intensywnego dnia zakładał, że zaraz po wyjściu z Pałacu Letniego wejdziemy zobaczyć Stary Pałac Letni, niestety pojawiło się pewne ale…. W samym Pałacu Letnim spędziliśmy co najmniej dwa razy tyle ile zakładaliśmy, w związku z czym nasze plany zostały szybko zweryfikowane. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że idziemy do metra i jedziemy do ostatniego punktu, zwanego dalej Parkiem Olimpijskim. Po wyjściu z metra w końcu, po raz pierwszy podczas wizyty w Pekinie, pojawiło się błękitne niebo (cały dzień wiał dość znacznie wiatr, więc i smog przepędził)
Początkowo zapuściliśmy się w okolice nieco mniejszego stadionu, który szczerze mówiąc nie wiem czy był związany z igrzyskami czy nie, tak czy siak, szybko zostaliśmy przepędzeni przez ochronę, gdy zbyt blisko do niego podeszliśmy. No cóż, bywa i tak.
Po wyjściu spod stadionu skręciliśmy w prawo i już po chwili w blasku zachodzącego słońca, pojawiło się gniazdo, Ptasie Gniazdo, czyli główny Stadion, na którym odbywały się imprezy sportowe oraz otwarcie Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Przez cały Park Olimpijski prowadził nas szeroki, a wręcz bardzo szeroki deptak, a w tle z głośników były odtwarzane piosenki, które były związane z tymi igrzyskami. Z jeden strony Ptasie Gniazdo, z drugiej Basen Olimpijski, wieże olimpijskie, sklepy z pamiątkami, rzeźby maskotek olimpijskich, tylko nie wiedzieć gdzie w tym wszystkim zgubiliśmy znicz olimpijski ☹
Kompletnie padnięci wróciliśmy do metra, w którym w końcu mogliśmy się poczuć jak w pekińskim metrze… Aczkolwiek nie mieliśmy problemu z wejściem do wagonu, jak również nie było problemu z wyjściem (tak Chińczycy niemiłosiernie przepychają się, nie ważne, czy wszyscy zdążyli wyjść), ale to chyba wynikało z faktu, że Mateusz jest dużo wyższy niż przeciętny Pekińczyk, a ja z kolei nieco szerszy. Cóż mieliśmy z tego nieco śmiechu 😀
Wycieczka fakultatywna
Na ostatni dzień pobytu w Pekinie mieliśmy wykupioną całodniową wycieczkę. Bladym świtem, bo około 6:15 przewodnik pojawił się przy hotelowej recepcji, zaprowadził nas do busa, a następnie ruszyliśmy po kolejnych uczestników.
Pierwszy przystankiem była jakaś fabryka kamieni, gdzie zobaczyliśmy jak pracują dwie osoby przy obróbce tych kamieni, a następnie chyba z 40min spędziliśmy w sklepie, gdzie można było kupić (za chorą cenę) pamiątki stworzone z tych kamieni. Nie polecam. Kolejny przystanek na naszej wycieczce to Groby Dynastii Ming, a konkretnie Grobowiec cesarza Wanli. Niestety naziemne zabudowania były dwukrotnie niszczone, najpierw przez najazd Mandżurów, a następnie podczas Powstania Bokserów, tak więc obecnie bardzo niewiele elementów naziemnych można zobaczyć. Sam grobowiec położony jest 27m pod ziemną. Ogólnie nie jest to zbyt ciekawa atrakcja, raczej taka ciekawostka w drodze do głównego punktu wyjazdu, a był nim Wielki Mur Chiński.
Zapewne ktoś się spyta, po kiego grzyba kupowałem wycieczkę, skoro na Mur Chiński można bez problemu dostać się z Pekinu pociągiem, czy też komunikacją miejską. To fakt, można, ale na najbardziej zatłoczoną część Muru Chińskiego, czyli do Badaling, a my kupiliśmy wycieczkę do Mutianyu. Czym się różni jedno od drugiego? W Mutianyu jest mniej komercji, mniej ludzi, dużo ciężej dostać się na własną rękę, ponadto jest o wiele mniej odbudowany, a więc i bardziej autentyczny. Poza tym, jak to powiedział przewodnik ,,Wiecie, bo w Mutianyu to jak poczekacie tak ze dwie minuty to zrobicie zdjęcie bez ludzi w kadrze, a w Badaling to wygląda tak, że czasami dwie minuty trzeba czekać, by przejść parę kroków”.
Zaraz po przyjeździe do Mutianyu czekał na nas przepyszny Lunch, po którym wyjechaliśmy gondolą na mur. Mieliśmy jakieś 1h czasu, tak więc Mateusz pobiegł w kierunku najwyższego punktu tego odcinka muru, a ja skupiłem się na zdjęciach, tym bardziej, że pomimo kiepskiej pogody, widoki były epickie i raczej długo ich nie zapomnę. Mi udało się dość do ostatniej Baszty przed bardzo stromym podejściem schodkami, na najwyższy punkt muru (wierzcie lub nie, ale serio jest tam stromo, pomimo, że nie widać tego na zdjęciach). Niestety w tym miejscu zarządziłem odwrót, ponieważ czas dosyć mocno poganiał, szybki sms do Mateusza w tej sprawie i ruszyłem w kierunku gondoli. Mateusz dogonił mnie w połowie drogi, a na dole byliśmy ,,w ostatniej chwili”, tzn według tego ile czasu wyznaczył nam przewodnik, bo koniec końców i tak czekaliśmy na samego niego dobre 15min, a jeszcze na parę (chyba Włochów, czy Hiszpanów, już nie pamiętam) kolejne 20min. Trochę mnie to zirytowało, ale przynajmniej pogadałem z papugą, która miała swoja klatkę przy restauracji, przy której czekał nasz bus. (kliknij w zdjęcia, by je powiększyć)

Ostatnim punktem tej wycieczki znajdował się już w Pekinie, a była to herbaciarnia, w której braliśmy udział w degustacji różnych, tradycyjnych Chińskich herbat. Genialna sprawa, te herbaty to było niebo w ziemi 😀 Po degustacji przeszliśmy do części sklepowej herbaciarni, ale odpuściliśmy sobie zakupy, tym bardziej, że przy hotelu mogliśmy kupić tego typu herbaty dużo taniej.
Podczas powrotu do hotelu, urządziliśmy sobie (już na własną rękę) mega wyżerkę w pobliskiej restauracji, a mianowicie postanowiliśmy zjeść tradycyjną Kaczkę po Pekiński i z powodu bariery językowej, przez przypadek, także rosół z kaczki. Poczułem się jak w raju, chyba nawet ,,słynna kucharka z TVN, dokonująca rewolucji w restauracjach ” by zemdlała z wrażenia. Omnomnom.
Wszystko co piękne kiedyś się kończy
Żeby była jasność, pisząc ten fragment, nawet teraz mi się żal robi, aczkolwiek z drugiej strony… kolejne kraje azjatyckie czekają.
Ostatni dzień zaczęliśmy pobudką (ale numer nie? Musieliśmy zacząć dzień pobudką 😀 ) i ,,na gwałt” pakowaniem, ponieważ mieliśmy dość mało czasu na opuszczenie pokoju, a poprzedniego wieczora niezbyt miałem silę się pakować, no ale zdążyliśmy. Ale to nie był koniec, zostawiliśmy walizki w przechowalni hotelowej i ruszyliśmy na ostatnie zakupy tego wyjazdu, po to by kupić parę rzeczy do Polski. Po zakupach poszliśmy na małe żarełko i wróciliśmy do hotelu. Nie wiem czy czekaliśmy 30min, gdy zauważyliśmy, że podjechał ten sam kierowca co nas przywiózł do hotelu. Wyszedłem mu na powitanie i zapytać się czy po nas… niestety kierowca od Emirates nie potrafił nic, ale to nic po angielsku… no prócz ,,hello”, tak więc podeszliśmy do recepcji hotelowej i wszystko było już jasne. Po kilku minutach stanęliśmy w pekińskich korkach. Przy tej okazji mieliśmy okazję zobaczyć końcowe przygotowania do obchodów Święta Środka Jesieni, które zaczynało się dwa dni po naszym wyjeździe. Jest to drugie najważniejsze święto i lepiej wtedy nie podróżować do Chin. A w Pekinie? Wszystkie ulice były już przystrojone flagami, olbrzymie ilości kwiatów, na każdym skrzyżowaniu jakieś rzeźby wykonane z roślin, no był szał.
Dwie godziny później dojechaliśmy na lotnisko, na którym z kolei mieliśmy coś koło 5h do odprawy… Ja stanąłem z teleobiektywem przy oknie i zająłem się spottingiem, a Mateusz zajął się graniem w GTA.
Szybka odprawa, przejazd pociągiem do strefy odlotów, powrót Mateusza, po drugą kartę pokładową (bo zgubił, co chyba dobrze świadczy o naszym lekkim zmęczeniu), strasznie długa odprawa paszportowa i bezpieczeństwa, krótka wizyta w strefie wolnocłowej, próba zachowania powagi, gdy widzieliśmy jak Chińczycy pchają się do samolotu i nasze spokojne wejście do A380. Jakież było moje zaskoczenie, gdy zobaczyliśmy, że mój Tata, tak wykonał odprawę, że siedzimy w trzecim rzędzie od przodu, a już nie wspomnę o tym, jak się powiększyło, gdy okazało się, że rząd za nami siedzą Polacy! Kołowanie, Start, kolacja, poproszenie o Whisky, W KOŃCU NORMALNE WHISKY!! I tyle mnie było. Obudziłem się dopiero przed śniadaniem, dwie godziny przed lądowaniem w Dubaju. Tam szybka przesiadka, zakup papierosów dla kumpla i… STOP!!! Warto zaznaczyć ceny w strefie wolnocłowej w Dubaju. Za wagon Malboro Gold (200 papierosów) to cena… 91PLN (płatność kartą, więc pewnie jeszcze w tym są jakieś prowizje).
Przed nami przedostatni etap podróży, czyli powrót do Budapesztu, jeszcze większy żal w sercu się pojawił. No i koniec końców powrót do Krakowa…
Cóż ja mogę pisać w podsumowaniu, epicki wyjazd, zrobiony bardzo budżetowo, bo wydaliśmy w sumie (za wszystko, czyli loty, hotel, wycieczkę na mur, transfery, wizy i zachcianki na miejscu), jakieś 2,7tys (w tej cenie nie polecicie nawet naszym krajowym przewoźnikiem w obie strony do Pekinu). Poznanie kultury chińczyków, ich PRAWDZIWEJ kuchni, próby dogadania się z lokalnymi, zwiedzone miejsca, no to wszystko złożyło się na to, że długo będę wspominał ten wyjazd i to bardzo pozytywnie. Jeżeli chodzi o kwestie organizacyjne, będą one poruszone w poradniku.