Jordania w tydzień

W grudniu 2022 roku udało mi się zorganizować tygodniową wyprawę do Jordanii. Kraju, w którym nie sposób się nie zakochać. Urok tego kraju, który w zasadzie w większości jest pustynny jest nie do niesamowity. Zapraszam do przeczytania relacji, która jest jednocześnie gotowym planem na tygodniowy wyjazd do tego azjatyckiego kraju.

Mniej więcej w połowie 2022 roku doszło do przełomu. Różne kraje zaczęły po kolei luzować restrykcje związane z sytuację epidemiologiczną. Już wtedy gdzieś w głowie zaświeciło się światełko, że jednak może w końcu uda się polecieć poza UE.
Podczas pobytu w Chorwacji, można powiedzieć, że określiłem kierunek podróży. Okazało się bowiem, że Ryanair powraca z lotami z Krakowa do Ammanu i co więcej kierunek ten będzie oferowany w bardzo przyzwoitych cenach.

Kilka miesięcy później dopakowywaliśmy walizkę, którą wykupiliśmy jedną na trzy osoby. Co prawda okazało się, że będzie trzeba dokupić dodatkowy mały bagaż, ale mniejsza o to, najważniejsze, że już kolejnego dnia dotkniemy jordańskiej ziemi.

Dzień 1 – kierunek Wadi Musa

Pobudka nastąpiła bladym świtem, bo planowany wylot mieliśmy o 6:50. Miałem pewne obawy odnośnie do punktualności lotu, w związku z zapowiadanymi mgłami, natomiast na nasze szczęście takowe pojawiły się nieco później niż w prognozach i wylecieliśmy opóźnieni 40min, ale to bardziej w związku z wydłużającą się procedurą odladzania samolotu.

Kilka minut po starcie naszym oczom ukazał się przepiękny widok w postaci ośnieżonych tatrzańskich szczytów, wystających ponad poranną mgłę, która panowała w dolinach.
W sumie lot trwał nieco mniej niż było to w planie, dzięki czemu nadrobiliśmy trochę opóźnienia.

Zaraz po wyjściu z samolotu i zbiciu piony ze znajomym z PTTK, który tego dnia wracał z Jordanii (w sumie w tym roku chyba 3-4 grupy były na wycieczce), doszliśmy do kontroli granicznej. Szybka akcja sprawdzenia paszportu i Jordan Pass, odbiór bagażu i…. Welcome to Jordan. Jak się okazało to wyrażenie będzie z nami przez całą podróż po Jordanii.

Nasz plan wyjazdu zakładał, że robimy wycieczkę objazdową. Zatem zaraz po wyjściu z lotniska zaczęliśmy szukać naszego kierowcy, który miał nas podrzucić do wypożyczalni samochodów, gdzie mieliśmy zarezerwowaną Kia Rio. Trochę zeszło nam z tym czasu, jako że kierowca pojechał… do wypożyczalni z inną grupą, co za pewne miało związek z opóźnieniem naszego samolotu.
Gdy w końcu dojechaliśmy na miejsce okazało się, że Kia Rio pojechała siną w dal i… dali nam nieco większy samochód jakim był Hyundai Accent.
Załatwiliśmy formalności i ruszyliśmy w podróż. Jeszcze na odchodne usłyszeliśmy ,,Wecome to Jordan”.
Podróż długo nie trwała, ponieważ musieliśmy zjechać na najbliższą stację, by bezpiecznie zaliczyć odcinek, który planowany był pierwszego dnia. Jak się okazuje, w Jordanii nigdy nie tankuje się samochodu samodzielnie. Obsługa zawsze uśmiechnięta, od razu regulowana jest płatność, no i na odjazd ,,Welcome to Jordan”.

Pierwsze kilka kilometrów jazdy było przystosowywaniem się do tamtejszych warunków jazdy, czyli brak kierunkowskazów, sporo klaksonu, piesi wchodzący na jezdnię w każdym możliwym miejscu i mający przy tym pierwszeństwo.

Pierwszego dnia celem naszej podróży była miejscowość Wadi Musa, czyli miasteczko graniczące ze słynnej Petry.
Z Ammanu można tam się dostać w dość krótkim czasie jadąc większość drogi wygodną autostradą.
Można też przejechać słynnym Traktem Królewskim. Trakt Królewski to trasa, która powstała jeszcze za czasów starożytnego Egiptu. O Trakcie Królewskim możemy przeczytać nawet w Starym Testamencie. Początek traktu ma miejsce w Akabie i ciągnie się przez całą Jordanię aż do Syrii.

Trakt Królewski różni się tym od autostrady, że jest dużo bardziej kręty, bardziej widokowy, przejeżdżający przez liczne miejscowości i wyposażony jest we wszechobecne progi zwalniające.
W tej sytuacji nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy wybrać tą opcję podróży. Już po kilkudziesięciu kilometrach dotarliśmy do przepięknego punktu, z którego rozpościerał się widok na dolinę Moujib. Jak się okazało droga zjeżdża na dół doliny i przejeżdża przez tamę Almujib Dam, po to by za chwilę ponownie mocno się wspiąć ponad dolinę. Już w tym miejscu mieliśmy pewność, że dużo lepiej jechałoby się w takich warunkach na manualu, a nie na automacie. Zwłaszcza, że nasze hamulce, powiedzmy delikatnie, że miały lata świetności za sobą.

Niestety powoli słońce skłaniało się ku zachodowi. Oznaczało to, że nie dojedziemy do zamku Al-Karak przed zamknięciem. No cóż trochę nam zeszło przez opóźnienie samolotu i długie formalności w wypożyczalni. Postanowiliśmy zatem nieco zmienić plan i kompletnymi zadupiami przedostać się na autostradę, by w nieco bardziej komfortowych warunkach dojechać do Wadi Musa. Po drodze zaliczyliśmy pierwszą kontrolę Policyjną, zakończoną standardowym ,,Welcome to Jordan”.

W końcu dość późnym wieczorem dojechaliśmy do Wadi Musa, gdzie okazało się, że… nasz hostel nie istnieje. Z pomocą lokalsów z restauracji udało się namierzyć właściciela, który zawiózł nas na ,,nocleg zastępczy”. Cóż nie było to najlepsze rozpoczęcie przygody z jordańskimi hostelami.

Po zameldowaniu się poszliśmy na miasto zjeść małe co nieco. A tym małym co nieco była tradycyjna Shawarma. Weszliśmy też do sklepu, gdzie po zapłaceniu, właściciel zaproponował nam jeszcze spróbowania przepysznych fig. W ogóle w dalszej części podróży okazało się, że takie zachowanie jest typowe, Jordańczycy dzielą się wszystkim, włącznie z sercem, nawet jeżeli kontakt z drugą osobą jest tylko kilkudniowym.

Po powrocie do ,,hostelu” położyliśmy się spać, bowiem czekała nas wczesna pobudka i duuużo chodzenia następnego dnia.

Dzień 2 – Petra

Drugi dzień naszej wycieczki zaczęliśmy dość wcześnie rano. Dzisiejszy plan zakładał zobaczenie jak najwięcej miejsc w słynnej Petrze.
Po porannym ogarnięciu poszliśmy do piekarni, gdzie kupiliśmy przepyszne, jeszcze gorące pity (sprzedawca w sklepie, poprosił byśmy chwilę poczekali, bo właśnie z pieca wychodzą pity).
Następnie nasze kroki skierowaliśmy ku wejściu do Petry. A czym właściwie jest ta Petra?
Petra to jeden z siedmiu nowych cudów świata. Chociaż nazywanie jej nową jest zdecydowanie nie na miejscu. Są to ruiny miasta Nabatejczyków. Jego najszybszy rozwój miał miejsce od III w p.n.e. do I w n.e., gdy pełniła funkcję stolicy Nabatejczyków. Aczkolwiek warto zaznaczyć, że według przeprowadzonych badań archeologicznych, pierwsze ślady osadnictwa w obecnej Petrze, datowane są już na 9000r p.n.e. W latach świetności Petra, jak na stolicę przypadło, stanowiła bardzo ważny punkt komunikacyjny i handlowy. Krzyżowały się tutaj dwa szlaki handlowe. Jeden z Indii do Egiptu, a drugi z południowej Arabii do Syrii.
Petra straciła swoją niezależność w 106 roku, gdy doszło do aneksji miasta przez Rzym. Kilkaset lat później Petra została zdobyta przez Saladyna i popadło w ruinę. Swoje trzy grosze dorzuciły klęski żywiołowe, w postaci trzęsień ziemi i powodzi.
Trzeba było ponad 1000 lat, by ktokolwiek zainteresował się Petrą. Wtedy to zaczęły się intensywne badania archeologiczne na tym terenie.
Obecnie jest to punkt, który obowiązkowo trzeba zobaczyć, podczas podróży do Jordanii.
Warto wejść do Petry tuż po otwarciu, gdy wycieczki zorganizowane dopiero wyruszają z Ammanu.

Po wejściu do Petry przywitali nas naciągacze, czyli w sumie charakterystyczny punkt, niemal w każdym azjatyckim kraju, który spotkacie przy wszelakich atrakcjach turystycznych. W tym przypadku było to naciąganie na pamiątki, które były cholendarnie drogie (przynajmniej te przy wejściu) i na przejazd osiołkiem do wejścia do doliny As-Sik. Każdy jeden twierdził, że jest to darmowy przejazd, ale jakoś wolałem się o tym nie upewniać.

Ruszyliśmy zatem marszem, wygodną ścieżką, która doprowadziła nas do wlotu doliny. Dolina nie jest długa, natomiast jest bardzo kręta, wąska i wysoka. Bardzo wysoka. A kolor skał i gra słońca i cienia naprawdę robiły gigantyczną robotę.

Przejście 1,5km zajęło nam trochę czasu, co było związane z ogromną ilością zdjęć, które robiliśmy po drodze. A po tych 1,5km dotarliśmy do najbardziej znanego miejsca w Petrze, czyli do Skarbca. Możecie mi wierzyć lub nie, ale niektóre wycieczki kończą zwiedzanie Petry… w tym miejscu, bo dalej nie dojeżdżają Meleksy. Serio.
Sam Skarbiec robi niesamowite wrażenie. Tym bardziej po uświadomieniu sobie jak bardzo stary jest ten obiekt. Aczkolwiek Skarbiec… wcale nie jest skarbcem, a grobowcem. Nazwa wzięła się od tego, że podobno na szczycie obiektu schowany jest skarb faraona.

Przy Skarbcu czekają na Was opiekunowie wraz z wielbłądami, którzy żywo są zainteresowani dobiciem interesu i sprzedaży wycieczki wielbłądem, po dalszej części Petry. Niestety wielbłądy wyglądają dość… biednie i mam wątpliwości odnośnie do tego jak są traktowane.
Warto natomiast skusić się i wyjść na jeden z ,,tarasów widokowych”, które znajdują się wokół Skarbca. Oczywiście odpowiedni ludzie Was do tego zachęcają. My postanowiliśmy, że na razie nie skorzystamy, ale zrobimy to podczas powrotu, gdy słońce nieco lepiej operuje cieniem przy Skarbcu.

Ruszyliśmy dalej. Minęliśmy liczne stoiska z pamiątkami, które… tym razem były jeszcze w rozsądnej cenie i jest to miejsce, w którym warto zrobić zakupy. Jednak my również powiedzieliśmy sobie, że jak już, to dopiero podczas powrotu.
Chwilę później naszym oczom ukazały się niesamowite Fasady, w których znajdują się groby. Następnie dotarliśmy do Teatru, który był w stanie pomieścić około 7000 widzów. Robi wrażenie.

Po obejrzeniu ruin Teatru czekał nas nieco ,,nudniejszy etap”, w którym doszliśmy szeroką drogą do ruin Wielkiej Świątyni. Obecnie niewiele z niej zostało, ale przy wejściu można zobaczyć plan świątyni i cóż robi to wrażenie.

Na tym etapie już niemal wszystkie wycieczki zorganizowane kończą zwiedzanie.
My tymczasem ruszyliśmy dalej, ponieważ naszym ostatnim pewniakiem do zobaczenia był Klasztor Ad-Dajr.
Właściwie to jeszcze nim wyszliśmy na szlak, czekało nas jedno utrudnienie. Otóż naganiacz, który za nic nie chciał się odpędzić, a koniecznie chciał ubić interes i wmówić nam, że podejście jest na tyle trudne, że bez jazdy na osiołku nie damy rady.
Niestety miał pecha, ponieważ trafił na Polaków, którzy, powiem nieskromnie, mają dość dobrą kondycję i wprawę w pokonywaniu podejść w górach. Gdy w końcu jego uwagę udało się skupić na czym innym, my zaczęliśmy podejście. Większość podejścia to schody wykłute w skale, czasami nie są one idealne, natomiast szybko zyskuje się wysokość. W sumie na odcinku 1,5km robi się około 200m podejścia, więc w porównaniu do Beskidów jest ono średnio trudne, a w porównaniu do Tatr wręcz łatwe.

Po dojściu klasztoru, postanowiliśmy jeszcze podejść na jeden z licznych punktów widokowych, w tym przypadku już darmowych. Na miejscu spędziliśmy trochę czasu, bo byliśmy niesamowicie oczarowani tym punktem.
Niestety czas zaczynał nas poganiać i musieliśmy schodzić w dół. Po powrocie w okolice Teatru wiedzieliśmy już, że czas nie pozwoli na wyjście na kolejne punkty widokowe, co oznacza zaś, że… trzeba tam wrócić i to nie na jeden, a najlepiej dwa dni.
Kupiliśmy kilka pamiątek i ruszyliśmy w stronę Skarbca. Tutaj ponownie czas przypomniał o tym, że już nie wyjdziemy zobaczyć go od góry, zatem postanowiliśmy powoli się zwijać do Wadi Musa.

Przy wylocie z doliny, ponownie czekali naganiacze, którzy tym razem zdecydowanie bardziej nerwowo próbowali nas namówić na przejazd koniem lub osiołkiem. Patrząc na ich zachowanie, to zdecydowanie nie mogę zgodzić się z ich stwierdzeniem, jakoby przejazd był darmowy.
Do Wadi Musa doszliśmy w idealnym momencie, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Zatrzymaliśmy się w jednym z punktów widokowych, podziwialiśmy i chwytaliśmy chwilę, która mogłaby trwać wiecznie.

Gdy słońce zaszło za horyzont, zaczęliśmy szukać knajpy do zjedzenia obiadokolacji. Gdy w końcu znaleźliśmy, okazało się, że właśnie zaczął się mecz Mistrzostw Świata, w którym o wygraną walczyła… Polska vs Francja. Obsługa szybko podłapała, że jesteśmy od Lewandowskiego i po zjedzonym posiłku postawili nam jeszcze kilka słodkości.

Po dość emocjonującym meczu, wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer, po czym wróciliśmy do ,,hostelu”, w którym ogarnęliśmy się… i tyle nas było, padliśmy, jak martwi. Warto było!

Dzień 3 – Akaba

Trzeci dzień naszej objazdówki zaczęliśmy przed południem. Tego dnia docelowo mieliśmy dojechać na pustynię Wadi Rum. Dystans jaki dzieli Wadi Musa od Wadi Rum nie jest duży, bo wynosi zaledwie około 115km. Już na etapie planowania stwierdziliśmy, że w takim razie kompletnie bez sensu byłoby jechać bezpośrednio na pustynię. Po ogarnięciu różnych opcji stwierdziliśmy, że najlepiej byłoby nadrobić kilkadziesiąt kilometrów i pojechać do miejscowości Akaba.

A ponieważ pogoda była idealna, postanowiliśmy nie zwiedzać tego miasta, a przejechać jeszcze kawałek dalej i rozłożyć się na plaży, oddalonej od centrum o parę kilometrów.
Dla mnie dodatkową atrakcją był fakt, że jakieś 50m od brzegu pojawia się malutka rafa, przy której pływa mnóstwo rybek. Niestety w miejscu, w którym byliśmy rafa jest dość płytko i po dopłynięciu do niej, stwierdziłem, że wolę nie ryzykować nadziania się o nią. Tym bardziej, że trochę ciężko było zachować pełną kontrolę, w związku z wiatrem i prądami morskimi, które trochę mnie zaskoczyły.
Dla dobrze pływających, w okolicach znajduje się jeszcze jedna atrakcja, mianowicie zatopiony czołg.

A teraz ciekawostka dla miłośników geografii. Będąc w tych okolicach, Ty jesteś w Jordanii, naprzeciwko Ciebie (jakieś 8km, bo tyle szerokości w tym miejscu ma zatoka) jest Izrael i Egipt. Natomiast 19km na zachód znajduje się Arabia Saudyjska.

Nie wiem jak Wy, natomiast ja będąc na plaży szybko robię się głodny. Ten sam problem mieli pozostali towarzysze podróży. Nie pozostało nic innego niż wrócić do Akaby i znaleźć coś do jedzenia. Zacne jedzenie znaleźliśmy dość szybko, na uliczce, przy której zauważyliśmy kilka smażalni ryb. Skusiliśmy się wejść do tej smażalni, gdzie widzieliśmy najwięcej tubylców. I to był strzał w dziesiątkę. To znaczy może i było ciężko się dogadać, ale jedzenie jakie tam dostaliśmy było wspaniałe. Porcje zaś przepotężne.

Powoli zaczął nas gonić czas, dlatego zatankowaliśmy nasz bolid i ruszyliśmy do Wadi Rum, gdzie byliśmy już dogadani z właścicielem kempingu. Po wjeździe do wioski, zostaliśmy samochód i przesiedliśmy się na Pickupa, którym zostaliśmy dowiezieni na kemping. Dojechaliśmy w idealnym momencie, bowiem trafiliśmy na zachód słońca. Szybko wyszliśmy na pobliską formację skalną i zachwycaliśmy się widokami.

Po zachodzie, rozgościliśmy się w namiocie, ogarnęliśmy prysznic i poszliśmy integrować się z właścicielem. Był niesamowity, wręcz kochany. Słysząc jak Martyna kaszle, zapodał jej herbatki, po których faktycznie lepiej się jej zrobiło. A później zaczęliśmy grać w karty, rozmawiać, śmiać się i mile spędzać czas. Przyznam szczerze, że dawno nie zdarzyło mi się aż tak bardzo przełamać z angielskim jak wtedy.
Wieczór skończyliśmy dość wcześnie, bowiem następnego dnia czekała nas bardzo ciekawa wycieczka, ze startem z samego rana.

Dzień 4 – Pustynna przygoda

Na ten dzień czekaliśmy z niecierpliwością. Przed nami najciekawsze Mikołajki ever. Otóż to właśnie dzisiaj czekała nas całodniowa przygoda na pustyni Wadi Rum.
Dzień zaczęliśmy od pysznego śniadania przygotowanego przez właściciela kempingu, po czym przyjechał po nas kierowca z pickup-em i ruszyliśmy na zwiedzanie.
Opcji zwiedzania pustyni jest bardzo dużo, właściwie zazwyczaj plan ustala się dzień wcześniej. Warto też dodać, że za odpowiednią dopłatą możemy zwiedzać pustynię pieszo lub na wielbłądach.
Zazwyczaj wycieczki zatrzymują się na najpopularniejszych punktach w Wadi Rum. Są to różne formacje skalne, wydmy, wąwozy.
W niektórych miejscach musieliśmy się niemal wspinać, natomiast ułatwia to szorstka skała, która doskonale trzyma, nawet mimo tego, że mieliśmy ubrane zwykłe adidasy.
Niestety nasza wycieczka nie trwała długo, ponieważ w pewnym momencie… straciliśmy koło. Na szczęście nie jest to chyba coś nadzwyczajnego, bo po kilku minutach pojawił się pojazd zastępczy i ruszyliśmy dalej.

Mniej więcej w połowie wycieczki, zatrzymaliśmy się w ustronnym miejscu na lunch. Wtedy też poczuliśmy jaki jest upał. Okazało się bowiem, że termometr pokazywał 34 stopnie.
Na lunch dostaliśmy danie bardzo podobne do lecza, jednakże z przewagą pomidorów i bez mięsa, do tego hummus, pasta z bakłażana i jakiś ser i chlebek pita.
Pojedzeni ruszyliśmy dalej, ale nie będę opisywał co widzieliśmy. Niech zdjęcia powiedzą same za siebie.

Po powrocie na kemping czekał nas prysznic i przepyszna kolacja. A później ponowne rozmowy, gry i miła atmosfera.
A skoro mowa o kempingu. Na pustyni Wadi Rum jest cała masa kempingów. Nasz kemping był tak położony, że nie widzieliśmy pozostałych, mimo, że były one niedaleko nas. Dodatkowo nasz kemping był bardzo kameralny, pięć namiotów, jeden duży pełniący rolę świetlicy i jadalni oraz prysznic i toaleta. Był jeszcze jeden duży namiot, ale nie dopytywałem co to jest, może po prostu jakby była jakaś duża grupa.
Na kempingu byliśmy sami, także poziom integracji z właścicielem był dość duży.
Niestety nie mieliśmy okazji doświadczyć obserwacji gwiazd, ponieważ trafiliśmy na pełnie księżyca, który to świecił tak mocno, że w nocy nie było całkowitych ciemności, tylko raczej półmrok.  

Dzień 5 – Wzdłuż Morza Martwego

Kolejny dzień w Jordanii zaczęliśmy jeszcze przed świtem. Szybko ogarnęliśmy się, zjedliśmy śniadanie i z wielkim bólem wsiedliśmy do Pickup-a, który zawiózł nas do wioski, w której zostawiliśmy samochód.

Tego dnia mieliśmy do przejechania prawie 500km. Początkowo skierowaliśmy się ponownie do Akaby, po to, by dojechać do drogi, która prowadzi wzdłuż granicy Jordańsko-Izraelskiej.
Nie był to przypadek, że wybraliśmy właśnie tą drogę, a nie najszybszą autostradę, którą do celu dojechalibyśmy o wiele szybciej.
Początkowo droga prowadzi po terenach pustynnych, jednakże można zaobserwować jak bardzo dba się tutaj o meliorację wody. Gdy tylko dojeżdżaliśmy do jakiejkolwiek miejscowości robiło się zielono, a za oknami pojawiały się sady i… niemałe zbiorniki na wodę.
Kolejnym ciekawym zjawiskiem były pociągi drogowe, czyli ciężarówki z dwiema potężnymi naczepami, które najprawdopodobniej transportują sól.

A skoro o soli mowa. Właśnie dla niej pojechaliśmy tą trasą. W sensie może nie dosłownym, ale z czymże innym może kojarzyć się Morze Martwe? Nie ukrywam, że trochę pokręciliśmy się w poszukiwaniu plaży, jednakże w końcu postanowiliśmy wrócić do najbardziej ciekawej, dzikiej, pustej i z niesamowitym kolorem morza.

Po szybkim przebraniu się rzuciliśmy się do morza, które wbrew pozorom wcale nie było jakoś bardzo ciepłe. To znaczy było ciepłe, ale obawiałem się, że w takim miejscu będzie zupa, a nie woda.
Pierwszym uczuciem po wejściu była, jakby specyficzna lepkość wody. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale no jakoś nie tak jak w typowej wodzie. Po zanurzeniu się mniej więcej po pępek woda zaczynała mnie wypychać, co też było nietypowe.
No i w końcu nastąpił obowiązkowy moment, czyli położenie się na plecach i swobodne dryfowanie, które nie wymagało żadnego wysiłku do utrzymania się na powierzchni.
Po kąpieli postanowiłem jeszcze zebrać kilka pamiątek, w postaci odłamków soli i czegoś rodzaju tamtejszego piasku, czyli okrągłych ziarenek solnych.

Jedynym minusem tej miejscówki były wszechobecne muchy, które już nawet nie irytowały, tylko powodowały cały ciąg słów w łacinie podwórkowej. Oj jak one dawały popalić. Obsiadały wszystko i wszystkich.
W końcu wzięliśmy prysznic wykorzystując przy tym wodę, którą kupiliśmy w sklepie, chusteczki dla niemowlaków i dezodoranty w sztyfcie. Po tym specyficznym prysznicu, ruszyliśmy dalej.

A teraz kącik ciekawostek:

  1. Morze Martwe jest tak słone, że nie ma w nim żadnego życia organicznego;
  2. Lustro wody znajduje się w najniżej położonym punkcie na świecie. Obecnie jest to około 437,6 m p.p.m.;
  3. Poziom Morza Martwego ciągle opada, co idealnie widać po brzegach, które tworzą swego rodzaju stopnie. Codziennie z morza wyparowuje 10 MILIONÓW TON wody. Przewiduje się, że do roku 2050 morze całkowicie wyschnie. Najniżej położony punkt świata będzie wtedy ponad 800m p.p.m.;
  4. Z Morza Martwego pozyskuje się nie tylko sól, ale również osady błotne i… masę bitumiczną, czyli asfalt;
  5. Morze Martwe, wbrew pozorom nie jest najbardziej zasolonym zbiornikiem wodnym na świecie. Wyprzedza go jezioro Asal, Patience i staw Don Juan;
  6. Wbrew powszechnej opinii, w Morzu Martwym można utonąć. Można tego dokonać poprzez próby nurkowania czy pływania na brzuchu

Naszym kolejnym celem tego dnia było miejsce chrztu Jezusa nad rzeką Jordan. Ze względów logistycznych postanowiliśmy jednak ten punkt przełożyć na następny dzień, a w zamian podjechać na Górę Nebo.
Droga od strony Morza Martwego jest bardzo kręta i stroma. W ciągu kilku minut wspina się ponad 1000m w górę. Zdecydowanie nie polecam tej trasy dla osób z chorobą lokomocyjną.
Ja nigdy nie byłem, nie jestem i tym bardziej nie będę jakimś ultrareligijnym człowiekiem, podobnie jak moi współtowarzysze podróży. Jednak postanowiliśmy zobaczyć to miejsce, ponieważ mimo wszystko religia jest częścią kultury polskiej i po prostu zżerała nas ciekawość.

Góra Nebo to miejsce, w którym, po 40 latach wędrówki po pustyni, Mojżesz zobaczył Ziemię Obiecaną i zmarł za nieposłuszeństwo. Jest to bardzo ważny punkt wyznawców religii chrześcijańskiej, islamskiej i żydowskiej.
Faktycznie z tego miejsca, jeżeli tylko pogoda pozwala, można zobaczyć Ziemię Obiecaną, czyli Dolinę Jordanu, morze Martwe, Izrael i Palestynę. Widoczność jest jednak zazwyczaj dość mocno ograniczona z powodu parowania morza Martwego.
Obecnie na Górze Nebo można zobaczyć muzeum, Bazylikę Mojżesza z przepięknymi mozaikami oraz wężowy krzyż.
Co więcej Stary Testament wspomina, że w tej okolicy powinna znajdować się Arka Przymierza, która jednak do tej pory nie została znaleziona. Coś jak złoty pociąg. Wybaczcie, tak mi się skojarzyło.
Po powrocie do samochodu jednogłośnie stwierdziliśmy, że warto było się wybrać w to miejsce.

A teraz czekał nas ostatni, najgorszy odcinek do przejechania. Ponieważ było już dość późno, stwierdziliśmy, że koniec włóczenia się bocznymi drogami i wracamy do drogi głównej. A to zaś oznaczało, że musieliśmy przebić się przez obrzeża Ammanu… W godzinach szczytu.
Jednakże chyba potraktowano nas dość ulgowo. Co prawda swoje odstaliśmy, ale miałem wrażenie, że lokalsi widząc samochód z wypożyczalni i troje białych w środku, co gorsza używający kierunkowskazów zamiast klaksonu, postanowili nas spokojnie wpuszczać na pas, który potrzebowaliśmy, nie trąbili na nas zbytnio. Jakoś poszło.

W końcu kompletnie padnięci dojechaliśmy do miejscowości Dżarasz.
Pierwsze co zrobiliśmy to ogarnęliśmy nasze stroje kąpielowe z soli, a następnie potwornie głodni zaczęliśmy szukać jedzonka. Tym razem ponownie trafiło na niesamowicie pyszną Szawarma. Knajpa przyciągnęła nas nie tylko cenami, ale również ilością lokalsów. Właściwie patrząc na bazę noclegową oraz skomunikowanie z Ammanem, to raczej turystów wieczorami tutaj nie ma zbyt wielu.
Nieco problemem okazało się porozumiewanie w języku angielskim.
Obficie przejedzeni wróciliśmy do hotelu i po prysznicu momentalnie zasnęliśmy.

Dzień 6 – Dżarasz i powrót do Ammanu

Szósty dzień naszej objazdówki był ostatnim dniem, w którym mieliśmy do dyspozycji wynajęty samochód.
Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania Dżarasz. Tak właściwie w tym mieście jest jedna atrakcja, ale za to jeszcze jaka!
W samym centrum miasta znajdują się jedne z najlepiej zachowanych na świecie ruiny starożytnego rzymskiego miasta. Miasto zostało założone w IVw. p.n.e. Okres największego rozkwitu miasta datuje się na IIw. n.e. Trzęsienie ziemi w 749 roku niemal całkowicie pogrzebało ówczesne Dżarasz. Ruiny zostały porzucone i ponownie odkryte ponad 1000 lat później.
Obecnie ruiny stanowią niemal obowiązkowy punkt wycieczek do Jordanii. Zazwyczaj turyści wykupują wycieczki zorganizowane z Ammanu. Tymczasem my, dzięki mojemu sprytnemu planowi weszliśmy na teren parku archeologicznego jeszcze nim autokary z Ammanu zdążyły dojechać, więc nie było tłoku.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Hipidromu, czyli toru do wyścigów konnych. Swego rodzaju arena mieściła ponad 15 000 widzów. Z Hipidromu udaliśmy się do owalnego Forum, czyli centralnego punktu miasta.
Nad Forum góruje świątynia Zeusa, która mimo, że nie zostało z niej zbyt wiele, nadal robi ogromne wrażenie. Następnie doszliśmy do sporych rozmiarów Amfiteatru.
Najdalej wysuniętym punktem była świątynia Artemidy, patronki miasta. Niestety tam trafiliśmy na naciągaczy, którzy najpierw opowiedzieli nam ciekawe historie, związane z tym miejscem i technologią budownictwa w czasach starożytnych, które zostały zastosowane w tutejszych obiektach. Zrobili też nam genialne zdjęcia i… zaciągnęli do straganu, gdzie próbowali nam sprzedać jakieś tanie badziewia. Po dłuższym momencie udało nam się uciec przed nimi i przedostać się na tamtejszą ,,Floriańską”, którą ponownie doszliśmy do Forum i udaliśmy się do wyjścia.
W parku spędziliśmy jakieś 2,5h, ale podejrzewam, że gdyby nas nie gonił czas, to moglibyśmy spokojnie pobyć tutaj jeszcze dłużej, dokładnie zwiedzając każdy zakątek.

My tymczasem na nawigacji wbiliśmy kolejny punkt naszej wycieczki. Tym razem pojechaliśmy do przełożonego z dnia poprzedniego, miejscu chrztu Jezusa Chrystusa.
Jednakże jest to miejsce, którego nie można zwiedzać indywidualnie, jest to bowiem strefa zmilitaryzowana, ze względu na granicę Jordańsko-Izraelska, w dodatku w tym miejscu, nie do końca akceptowaną przez Jordanię.

Po dojeździe do centrum obsługi turystów musieliśmy chwilę odczekać na zebranie się grupy, po czym przejął nas przewodnik, z którym poszliśmy do busa i podjechaliśmy do punktu, w którym rozpoczyna się właściwe zwiedzanie.
Natomiast powiem szczerze, że szału nie ma. Na początku zwiedziliśmy sklep z pamiątkami i małe muzeum. Następnie bardzo szybkim krokiem doszliśmy do miejsca chrztu Jezusa Chrystusa, następnie szybko przeszliśmy nad brzeg rzeki Jordan, która od tego momentu zmieniła swoje koryto.
A właściwie to ta rzeka jest rzeczką i to w dodatku niesamowicie zamuloną. Z obu stron rzeki sporo turystów, część korzystających z wątpliwej przyjemności zanurzenia się w rzece. Po stronie Izraela odbywał się nawet chrzest dorosłych. Temu wszystkiemu przyglądali się uzbrojeni po zęby żołnierze.
Ostatnim punktem było ponowne zwiedzanie sklepu z pamiątkami.

Nieco zawiedzeni wróciliśmy do samochodu i wbiliśmy ostatni punkt na naszej trasie, którym była wypożyczalnia samochodów. Po drodze jeszcze zatankowaliśmy i umyliśmy samochód (nietypowy wymóg wypożyczalni). Gdy załatwiliśmy formalności, zamówiliśmy Ubera, który za śmiesznie niską cenę zawiózł nas do potężnie zakorkowanego serca Ammanu.

Mimo zmęczenia nie mogliśmy usiedzieć w hotelu i ruszyliśmy na wieczorne zwiedzanie Ammanu. Mimo tego, że są różne opinie o tym mieście, to jednak centrum ma pewien klimat. Jeden wielki chaos, pełno straganów z badziewiami, co chwilę jakieś zapachy z knajpek, gdzieś muzyka, a w tle klaksony samochodów i skuterów.
Po dość krótkim poszukiwaniu znaleźliśmy to czego szukaliśmy. Knajpki, gdzie było pełno lokalsów. Nic dziwnego, bowiem za niewielką cenę objedliśmy się do syta jordańskich przysmaków.
W końcu wróciliśmy do hotelu i padliśmy do spania.

Dzień 7 – Amman

Ostatni pełny dzień naszej podróży spędziliśmy w Ammanie.
Początkowo nasz wyjazd zakładał, że to właśnie Amman będzie punktem wypadowym do pozostałych atrakcji. Plan legł w gruzach po tym, jak sprawdziłem w jaki sposób funkcjonuje transport publiczny w Jordanii. Czyli właściwie prawie wcale nie funkcjonuje.
Jakby tego było mało, znajomy powiedział nam wprost, że w Amman jest tak naprawdę do ogarnięcia w jeden dzień, a poza tym jest zwyczajnie brzydki.  
Czy to prawda? Nadszedł dzień, w którym mieliśmy się o tym przekonać.
Po solidnym wyspaniu się, wyszliśmy z hotelu. Był piątkowy poranek, co oznaczało spokój na ulicach Ammanu. Aż nietypowy spokój. Naszą pierwszą atrakcją tego dnia był Teatr Rzymski wybudowany w IIw. n.e. Ponownie mogliśmy wyjść na najwyższy punkt obiektu, ponownie mogłem się przekonać, że chyba mam lęk wysokości.
Przy wejściu do Teatru znajdują się jeszcze dwa muzea, związane z historią i kulturą Jordanii. Szału nie ma, ale wstęp jest darmowy, więc czemu by nie wejść.

Poza tym zaobserwowałem pewną rzecz. Mianowicie przed wejściem do Teatru jest plac, który jest chyba traktowany jako swego rodzaju miejsce spotkań w wolnym czasie. Na placu była cała masa dzieci bawiących się, grających w piłkę, rodzice zaś w tym czasie byli pogrążeni rozmowami.
Zwróciliśmy uwagę jeszcze na jeden szczegół, a mianowicie sposób w jaki lokalsi, a zwłaszcza dzieci, byli ubrani. Widać było przepaść w odczuwaniu temperatury przez nich, a przez nas.
Tego dnia rano było około 15 stopni. Ja dość szybko skończyłem w krótkim rękawku i krótkich spodenkach. Tymczasem tamtejsze dzieciaki byli ubrani, mniej więcej tak, jak dzieciaki w Polsce, gdy temperatura spadnie w okolice zera. Ot taka ciekawostka termiczna.

Kolejnym celem naszego zwiedzania była Cytadela. By do niej dotrzeć musieliśmy pokonać trochę różnicy wysokości. Zakłada się, że Amman położony jest na wysokości około 800m n.p.m. jednak warto zaznaczyć, że miasto to obfituje we wzgórza. Różnice wysokości na niewielkim dystansie są tak znaczące, że drogi muszą robić zawijasy, a piesze arterie poprowadzone są schodami.

Cytadela znajduje się na wzgórzu Jabal al-Qal. Historia osadnictwa sięga czasów prehistorycznych, gdy ludzie mieszkali w tutejszych jaskiniach. Na wzmiankę o tym wzgórzu trafimy również w Biblii, która traktuje ten punkt jako miasto Amonitów. Rzymianie wybudowali tutaj jedną z największych świątyń w Cesarstwie Rzymskim. W czasach Bizancjum dobudowano tutaj kościół, a w XIIIw. pałac.
Sami musicie przyznać, że historia tego miejsca jest imponująca.
Obecnie Cytadela to obowiązkowy punkt zwiedzania Ammanu. Co prawda podobnie jak w przypadku Dżarasz, również i tutaj mamy do czynienia praktycznie z samymi ruinami, bo tak naprawdę jedynym dobrze zachowanym budynkiem jest wejście do pałacu.
Niemniej jednak nawet obecne ruiny dają do myślenia jak ważnym miejscem była Cytadela.

Ruiny to jedno, jednak moim zdaniem największe wrażenie robi widok z Cytadeli. Wrażenie potęgował fakt, że trafiliśmy tutaj w piątek, w godzinach najważniejszych modlitw dla muzułmanów.
Z każdego meczetu dobiegały śpiewy imama. Robiło to niesamowite wrażenie, do tego stopnia, że z w pewnym momencie po prostu siedliśmy sobie w punkcie, gdzie był najlepszy widok, słuchaliśmy i wpatrywaliśmy się w miasto. W pustki, które były wtedy na ulicy. Mam wrażenie, że to wspomnienie pozostanie na długi czas w mojej głowie.

Gdy modlitwy zakończyły się, zeszliśmy z Cytadeli i ruszyliśmy do ostatniego punktu zwiedzania, którym był Meczet Króla Abdullaha I.
Postanowiliśmy jednak nie brać taksówki i spokojnie przejść się ulicami Ammanu, by poznać go trochę bliżej, nie tylko z perspektywy miejsc turystycznych.
Po pewnym czasie doszliśmy do ulicy, na której znajduje się meczet i miałem lekkiego zawiasa, który wcześniej pojawił się u mnie w Singapurze. Oto na jednej ulicy znajduje się meczet, kościół grekokatolicki oraz cerkiew. Da się? Pewnie, że się da, tylko u nas zaraz by było oburzenie.

Sam meczet jest dość nowym budynkiem, został wybudowany w latach 80 XXw. W środku nie wyróżnia się on niczym specjalnym, jednak jeszcze przed wyjazdem stwierdziliśmy, że warto go zobaczyć. Przed wejściem wchodzi się do sklepu z pamiątkami, gdzie uiszcza się opłatę za wstęp, a kobiety otrzymują czarne szaty. Od tego momentu można już swobodnie przemieszczać się po terenie meczetu.
Meczet zrobił na nas dość neutralne wrażenie, jednak mimo wszystko cieszyliśmy się, że mieliśmy okazję wejść chociaż do jednego tego typu budynku.

Niedaleko meczetu znajduje się galeria handlowa, do której udaliśmy się po to by odpocząć i zobaczyć, czy nie ma czegoś ciekawego do kupienia i zabrania do Polski. No i w sumie faktycznie trochę się okupiliśmy.
Na powrót do hotelu postanowiliśmy wziąć Ubera, który w tym mieście jest śmiesznie tani.

Gdy wróciliśmy do hotelu odpoczęliśmy, spakowaliśmy część rzeczy i poszliśmy na szamę.
Tym razem padło na knajpę, którą polecali nam Polacy, których spotkaliśmy dzień wcześniej.
Warto było, oj zdecydowanie pojedliśmy ponad korek. Ja wziąłem jagnięcinę z ryżem. Absolutna petarda smakowa. Co ciekawe to ryż. Była to kolejna potrawa z ryżem, jednak za każdym razem ten ryż był inaczej przygotowywany, inne dodatki, inne przyprawy. W Jordanii z czegoś tak nudnego jak ryż potrafią zrobić naprawdę ciekawe danie.

Po posileniu się poszliśmy szukać ostatniej rzeczy, która nas interesowała, a była to Shisha. No i powiem szczerze, że nie wiem, czy to była kwestia zmęczenia, czy też przejedzenia, czy może knajpy, która w sumie była polecona przez obsługę hotelu, ale Shisha nie zrobiła na nas zbyt wielkiego wrażenia, wręcz mogę powiedzieć, że w Krakowie mamy lepszą.

Reasumując czy informacje o tym, że Amman jest brzydki i nie warto poświęcać na niego więcej niż jeden dzień są prawdziwe? Otóż tak. W jeden dzień na spokojnie da się oblecieć najciekawsze punkty tego miasta, w dwa dni można zaliczyć już wszystko co oferuje miasto.
W dodatku miasto to całkowicie nie wpisuje się w pozostałą część Jordanii, gdzie jest jakoś zupełnie inaczej, spokojniej, ciszej, ładniej. Niemniej jednak uważam, że każdy, kto przylatuje do Jordanii powinien zobaczyć jej stolicę.

Dzień 8 – powrót do Krakowa

Tego dnia rano byliśmy w podłych nastrojach. W ciszy poszliśmy na śniadanie, które odbywało się na ostatnim piętrze hotelu, z widokiem na Cytadelę i Teatr Rzymski.
Po śniadaniu zamówiliśmy Ubera na lotnisko. Mieliśmy to szczęście, że trafił się kierowca mega gaduła, a ja również jako gaduła z natury, znów się przełamałem z angielskim i podchwyciłem rozmowę.
Gadaliśmy o wszystkim, natomiast kierowca wyjaśnił nam też kwestię pogody. Otóż 15 stopni dla Jordańczyków to dość chłodna pogoda.
Jeżeli temperatura spadnie do zera, wszystko jest zamykane. A jeżeli spadnie śnieg, co zdarza się średnio raz, dwa razy w roku, wtedy na mieście jest chaos. Trochę się zdziwił jak usłyszał jaka pogoda czeka nas w najbliższych dniach w Krakowie, czyli intensywne opady śniegu.

Podróż na lotnisko minęła błyskawicznie, podobnie jak wszelkie formalności na lotnisku. Przed wejściem do samolotu spotkaliśmy kilka grupek, z którymi mijaliśmy się w czasie naszego wyjazdu, wymieniliśmy wrażeniami, no ogólnie sympatycznie się zrobiło.
Mniej sympatycznie zrobiło się kilka godzin później, gdy wyszliśmy z lotniska w Krakowie i przekonaliśmy się, że w sumie to dość zimno jest w tej Polsce.

Wszystko co piękne kiedyś się kończy. Tak samo ten tygodniowy wyjazd minął błyskawicznie, ale zostawił w naszej głowie wiele wspomnień i przekonał mnie o jednej, bardzo ważnej rzeczy. Ja tam jeszcze kiedyś wrócę, ale chyba na 10 dni.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: