Długi weekend czerwcowy to termin, w którym miasta robią się puste, a wszelkie miejsca turystyczne przeżywają prawdziwe oblężenie. Czy w tym terminie można znaleźć jeszcze jakieś pasmo górskie, w którym szlaki nie wyglądają jak ulice podczas procesji? Okazuje się, że takie pasmo i takie szlaki udało się znaleźć podczas weekendowego wyjazdu w Sudety.
Dzień 1 – Wyjazd
Decyzję o tym, że jadę w Sudety podjąłem chyba dwa tygodnie wcześniej. Na tą decyzję wpłynęła chęć zdobycia trzech szczytów do Korony Gór Polski oraz fakt, że tydzień nocnych zmian w pracy kończę już w piątek o 6 rano, a następnie do pracy przychodzę dopiero w poniedziałek na popołudniową zmianę. Jest to zatem idealny moment na wypad w nieco bardziej oddalone od Krakowa, pasma górskie.
Wyjazd zaczęliśmy zatem już w piątek rano, jadąc TLK Sudety do Kamieńca Ząbkowickiego, w którym to przesiedliśmy się na pociąg do Kłodzka. W samym Kłodzku postanowiliśmy zjeść coś smacznego oraz zrobić niewielkie zakupy. Następnie wsiedliśmy do busa, jadącego do Stronia Śląskiego i tam, około godziny 14 wyszliśmy na szlak.
Dzień 1 – Góry Bialskie
Początek szlaku był stosunkowo nudny, bowiem prowadził on nas asfaltem przez pierwsze trzy kilometry. Jednak im bliżej końca asfaltu, tym teren był ciekawszy. Zamiast domów, kamienic, zaczęły pojawiać się pola i lasy. W międzyczasie połapałem się, że zapomniałem kapelusza, co nie wróżyło zbyt dobrze przy warunkach pogodowych jakie nas czekały.


Na szczęście odcinek asfaltowy nie zajął nam zbyt dużo czasu i wkrótce pojawiliśmy się w lesie, w którym zaczęliśmy nabierać coraz większej wysokości.
Szlak przy tym wyglądał tak, jakby niewiele osób przemierzało nim pasmo Gór Bialskich. Ścieżka miejscami prawie całkiem zacierała się, ale w orientacji pomagało bardzo dobre oznaczenie szlaku.
Idąc tak tym lasem, robiąc kolejne metry w góry zauważyliśmy pewną rzecz. Mianowicie las, przez który szliśmy, miał w sobie coś, co nie jest często spotykane w Beskidach, otóż był bardzo zielony, nie tylko drzewa tryskały soczystą zielenią, ale również trawa, która była na całej połaci (w Beskidach często są to krzaki albo sama ściółka). Albo mnie tak tylko się wydawało po całym tygodniu nocek, ale jak się okazało, również partner, który wybrał się ze mną na wycieczkę, zauważył ten fakt.


Nieco ponad dwie godziny od wyjścia ze Stronia Śląskiego, doszliśmy do Przełęczy Dział, tam też opuściliśmy nasz żółty szlak na Czernicę, udając się na szczyt, nieco ciekawszym widokowo, niebieskim szlakiem. Faktycznie szlak był ciekawszy, były nawet ławeczki przy punkcie widokowym, był on też niestety asfaltowy. Spotkaliśmy na nim, pierwszych tego dnia turystów, to znaczy nawet nie turystów, a lokalsów. Jak na długi weekend, dwie i pół godziny bez spotkania innych osób na szlaku to całkiem dobry wynik.
Tymczasem, zdobywając jeszcze troszkę wysokości doszliśmy na Czernicę. Na szczycie znajduje się wieża widokowa, którą otwarto w 2014 roku. Teoretycznie nie można na nią wchodzić, przynajmniej tak informowała tabliczka, znajdująca się na wejściu. Jednak widząc innych piechurów, którzy byli na jej szczycie i kolejnych, którzy się na ten szczyt wybierali, postanowiliśmy zostawić plecaki koło wieży i również na nią wyjść. To był bardzo dobry pomysł, ponieważ ze szczytu roztaczają się przepiękne widoki, nie tylko na Góry Bialskie, ale również Masyw Śnieżnika i Góry Złote.

Po zejściu z wieży, ponownie wróciliśmy na żółty szlak, prowadzący stromo w dół do Bielic.
Gdy doszliśmy do wsi, nasze plany troszkę się pozmieniały. Pierwotny plan zakładał wyjście na najwyższy szczyt Gór Złotych, czyli Kowadło, a następnie powrót na szlak i znalezienie pewnego miejsca noclegowego, jednakże ze względu na późną porę oraz czas konieczny na wyjście i zejście z Kowadła, postanowiliśmy odpuścić ten temat i ruszyliśmy dalej, tym razem szlakiem zielonym, który towarzyszył nam prawie do końca naszej wycieczki w niedzielę. Początkowo szlak biegnie dość sporą doliną, wzdłuż potoku Biała Lądecka, po to, by po pewnym czasie skręcić w lewo i zacząć mozolne podejście na Rudawiec.
Jednak my tego dnia na Rudawiec nie szliśmy, z uwagą wypatrywaliśmy pewnego, nieoznaczonego rozejścia w lesie, które prowadziło nas do miejsca noclegowego. Tym miejscem była, niezbyt znana wiata turystyczna, w której można śmiało spać, zarówno na dole, jak i na poddaszu, gdzie jest nieco cieplej. Po jej znalezieniu, okazało się, że nie tylko my tam będziemy spali. Była w niej już pewna para z psem. Z pewnych względów, nie będę podawać szczegółowych informacji na temat lokalizacji i warunków w tej wiacie, obyci w temacie i tak ją znajdą, mniej obyci raczej nie i całe szczęście.


Dzień 2 – Góry Bialskie i Masyw Śnieżnika
Po całkiem nieźle przespanej nocy, zjedliśmy szybkie śniadanie i wróciliśmy na szlak. Byliśmy już całkiem niedaleko najwyższego szczytu Gór Bialskich, jakim jest Rudawiec. Sam szczyt nie zachwyca jakimiś bogatymi widokami, zresztą jak się okazało, nie tylko on, ale prawie cały szlak tego dnia. Jednakże w sezonie można liczyć na solidną nagrodę w postaci borówek.


Kolejna część szlaku prowadziła raz z górki, raz pod górkę, raz z górki i pod górkę i tak przez parę godzin, ale za to w lesie, dzięki czemu słońce nas troszkę oszczędziło, zresztą nie tylko słońce, bo i widoki zrobiły to samo. Jedynym urozmaiceniem był rajd rowerowy, który tam się odbywał.
Ciekawie było dopiero na przełęczy Płoszczyna, na której to, tuż przy granicy znajduje się czeska knajpa. A jak czeska knajpa to i czeskie piwo. Jakby tego mało było, to czeskie piwo z lokalnego browaru (tzn. zwykłe czeskie piwo jest jak najbardziej dostępne, jednak miła Pani zasugerowała, bym napił się ich lokalnego).
Po blisko godzinie spędzonej na przełęczy ruszyliśmy dalej. Od tego momentu szliśmy już prawie wyłącznie pod górę, spotykając przy tym coraz więcej osób. Byliśmy bowiem coraz bliżej Śnieżnika.
Kulminacyjny punkt podejścia zaczynał się w punkcie nazwanym Głęboką Jamą. Również tutaj zaczęło robić się całkiem tłoczno. Nieco luźniej zrobiło się w ostatniej fazie podejścia, ponieważ, pomimo ciężkich plecaków, wybraliśmy stromszy wariant podejścia, w przeciwieństwie do pozostałej części społeczeństwa, które wybrało wariant dłuższy, ale nieco bardziej łagodny.


No i w końcu stało się, pojawiliśmy się na rozległej kopule szczytowej Śnieżnika, kolejnego szczytu do KGP. W centralnej części kopuły szczytowej odbywa się budowa wieży widokowej, więc wyczuwam, że będzie to bardzo ciekawe miejsce na łapanie wschodów i zachodów słońca. Aczkolwiek to nie w tym roku i wątpliwe, by w przyszłym.

Dzień na szlaku powoli dobiegał końca, pozostało nam ostatnie zejście do schroniska PTTK na Śnieżniku.
Zgodnie z moimi przewidywaniami, w schronisku nie było już miejsca, zatem po uzgodnieniu z miłą obsługą oraz zapłaceniu niewielkiej kwoty (10PLN od osoby) rozłożyliśmy nasz przenośny domek, czytaj: namiot.
Sama atmosfera w schronisku, wieczorem była bardzo przyjemna, urządziliśmy polsko-czeskie śpiewogranie, podczas którego śmiechów było co niemiara. Zaś do nawodnienia przydało się smaczne, czeskie piwo Opat.

Dzień 3 – Masyw Śnieżnika
Ostatniego dnia naszej wycieczki, czekał na nas całkiem spory dystans do przebycia w Masywie Śnieżnika, nie chcieliśmy bowiem schodzić najkrótszą możliwą trasą, w końcu nie po to tutaj przyjechaliśmy. Co prawda nasze stopy i plecy nie były tym faktem zbytnio zachwycone, ale oczy już jak najbardziej. Okazało się bowiem, że po dość nudnym drugim dniu, czeka nas bardzo widokowy szlak trzeciego dnia.
Zaraz po wyjściu ze schroniska, czekało nas podejście na Mały Śnieżnik i od tej pory czekały na nas całkiem przyjemne widoki. Co prawda na mapie zaznaczone jest, że przeważnie szlak idzie lasem, jednak w dużej mierze jest to dość rzadki las. Na Goworku czekała na nas przepiękna panorama Kotliny Kłodzkiej. Jak się okazało, nie jedyna tego typu panorama tego dnia.



Po pewnym czasie doszliśmy do Przełęczy Puchaczej, gdzie zjedliśmy drugie śniadanie, bowiem już za chwilę czekało na nas podejście na Trójmorski Wierch. Okazało się ono jednak dość przyjemne. Jednak czymś na co zaczęliśmy zwracać uwagę, był fakt, że co pewien czas pojawiało się gołoborze, czyli swego rodzaju rumowiska skalne. Co ciekawe nie były one skupione w jednym miejscu, jak np. na Babiej Górze, Łysicy czy w Karkonoszach, a występowały w nieregularnych, pojedynczych i przede wszystkim malutkich skupiskach.
Jak wcześniej wspomniałem, pokonanie podejścia na Trójmorski Wierch nie było niczym trudnym i pojawiliśmy się tam nieco szybciej, niż pokazuje to czasówka na szlaku. Na szczycie tym znajduje się wieża widokowa, ale również jest zakaz wejścia na tą wieżę. Chociaż tym razem ma on pewną podstawę, otóż wieża jest w złym stanie technicznym i grozi zawaleniem.
Mimo tego, że na wieżę, teoretycznie nie można wchodzić (i tym razem, my się na to nie odważyliśmy), ze szczytu można podziwiać panoramę Kotliny Kłodzkiej.
Przy okazji warto zastanowić się nad nazwą tego szczytu. Nie jest ona przypadkowa, bowiem to właśnie w Masywie Śnieżnika zbiegają się zlewiska trzech mórz. Morze Bałtyckie – Nysa Kłodzka, będąca dopływem Odry, Morze Czarne – Morawa, będąca dopływem Dunaju i Morze Północne – Cicha Orlica, będąca dopływem Łaby.

Po chwili zachwytu nad widokami, ruszyliśmy dalej. Szlak zaczął biec w dół do przejścia granicznego Jodłów. Tam pożegnaliśmy się z czerwonym szlakiem, który towarzyszył naszemu zielonemu szlakowi. Wraz z pożegnaniem czerwonego szlaku, pożegnaliśmy również sporo turystów, a powitaliśmy się z naturą.
Nasz zielony szlak jest bowiem bardzo rzadko uczęszczany, o czym przekonaliśmy się nie tylko na początku zejścia, gdzie ścieżka była bardzo mało widoczna, ale również nieco dalej, gdzie stan szlaku zmusił nas do jego opuszczenia (zarośnięte przejście, brak ścieżki) oraz przejście na przepiękną, ogromną polanę, którą po czeskiej stronie, wzdłuż granicy, szliśmy blisko godzinę.
Pod Opaczem pożegnaliśmy się z zielonym szlakiem i weszliśmy na rozpoczynający się tutaj szlak czerwony. Również i ten szlak jest tak rzadko uczęszczany, że w pewnym momencie przebiega przez… prywatną posesję.
Doszliśmy do Pisar, gdzie złapał mnie potężny kryzys, a pogłębiał go fakt, że najbliższe 4,5km szlak prowadził asfaltem, ścieżką rowerową, w polach i w upale. W tej sytuacji postanowiliśmy podziękować czerwonemu szlakowi za towarzystwo i ruszyliśmy główną drogą z nadzieją, że złapiemy stopa do Międzylesia. Cóż okazało się, że wyrażenie ,,główna droga” to zdecydowanie zbyt dużo powiedziane, ale szczęśliwie, dość szybko zatrzymał się pewien miły Pan i zabrał nas na dworzec w Międzylesiu.


Mieliśmy jeszcze chwilę na pociąg, więc postanowiliśmy udać się do sklepu, kupić małe co nieco na podróż oraz na oczekiwanie na pociąg.
Punktualnie, o 16:20 ruszyliśmy do Wrocławia, w którym, po posileniu się jakże pełnowartościowymi posiłkami w popularnych fast-foodach, wsiedliśmy do IC Malczewski, którym dojechaliśmy do Krakowa.
Informacje na temat szlaku
Żółty szlak: Stronie Śląskie – Bielice, 4h08min, 12km
Zielony szlak: Bielice – PTTK na Śnieżniku, 7h, 20,4km
Zielony szlak: PTTK na Śnieżniku – Pod Opaczem, 3h46min, 12,8km
Czerwony szlak: Pod Opaczem – Międzylesie, 1h55min, 7,1km