Główny Szlak Sudecki: Prudnik – Lądek Zdrój

444km, nieco ponad 15km sumy podejść i odrobinę mniej zejść, 112h marszu według oznaczenia w Prudniku, oto właśnie Główny Szlak Sudecki, czyli drugi pod względem długości szlak turystyczny w Polsce.
Zapraszam do przeczytania relacji z mojej największej przygody górskiej, którą miałem okazję przeżyć we wrześniu 2021 roku.

Jak do tego doszło?

Przyznam szczerze, że jestem wybitnie leniwym osobnikiem, który musiał odczekać ponad dwa miesiące od zakończenia przejścia szlaku, na to by zacząć opisywać tą przygodę. Postaram się w miarę regularnie opisywać poszczególne etapy przejścia szlaku, ponieważ na jeden artykuł byłoby to zdecydowanie zbyt wiele treści.

Ale jak właściwie doszło do tego, że podjąłem decyzję, że pakuję plecak, biorę namiot (największa głupota, jaką mogłem zrobić) i wychodzę z domu na blisko trzy tygodnie?
Pomysł wyjścia na GSS pojawił się już z początkiem roku, gdy tworzyłem plany urlopowe. Nie miałem pewności czy sytuacja na świecie pozwoli mi lecieć gdzieś dalej na urlop, postanowiłem zatem, że na początku września wyruszę na pierwszy prawdziwie długodystansowy szlak w moim życiu.
Od początku roku trwały przygotowania, które z jednej strony ułatwiała praca fizyczna, w której w ciągu dnia, przez osiem godzin potrafiłem przejść około 10km, ale przede wszystkim byłem w stanie być na nogach te osiem godzin, z krótkimi przerwami, z drugiej zaś strony wiosenny lockdown trochę wybił mnie z rytmu. Gdy tylko lockdown skończył się, zacząłem pojawiać się w górach niemal co tydzień, w zasadzie w domu byłem tylko gościem, który korzystał z łóżka i lodówki
Koniec końców podjąłem decyzję, że wraz z rozstaniem się z poprzednią pracą, tj. 30.08 ruszam do Prudnika i rozpocznę próbę przejścia Głównego Szlaku Sudeckiego.

Pierwsze co zrobiłem i to jeszcze nim zacząłem przejście szlaku to… przesunięcie wyjazdu o kilka dni z powodu przeziębienia. W końcu 1.09 pojawiłem się na Dworcu Głównym w Krakowie.
Ponownie w Krakowie pojawiłem się dopiero 20.09, natomiast sam szlak zrobiłem w 17 dni i około 10 godzin.

Zapraszam do relacji, która jak już wspomniałem, będzie podzielona na kilka części. Pod każdym dniem będą informację na temat trasy, miejsc, gdzie jadłem i gdzie spałem. Zdjęcia na wyprawie były wykonywane telefonem. Wiem, że to oznacza gorszą jakość, ale jest to najwygodniejsze rozwiązanie na taki szlak.

No to jedziemy!

Rozpoczęcie Głównego Szlaku Sudeckiego rozważałem na trzy różne sposoby. Pierwszym z nich był przejazd bezpośrednim TLK Sudety z Krakowa do Prudnika i jeszcze tego samego dnia rozpoczęcie wędrówki. Drugi to przejazd czymkolwiek do Katowic i złapanie TLK Kormoran i jak w pierwszym przypadku rozpoczęcie wędrówki tego samego dnia. Ostatni wariant również uwzględniał przejazd TLK Kormoran, ale rozpoczęcie wędrówki dopiero następnego dnia.
Po przekalkulowaniu czasu przejścia szlaku pierwszego dnia, w którym to chciałem zaliczyć całe pasmo Gór Opawskich, dochodząc aż do Głuchołaz, stwierdziłem, że najlepszym wyborem jest trzeci wariant.

Tak więc kichając i prychając udałem się na Dworzec Główny w Krakowie, po to by złapać Regio do Katowic, tam zjeść jakże odżywczy obiad w sieci fast-food na M, a następnie wsiąść do TLK Kormoran i popołudniu pojawić się na dworcu w Prudniku.
W tym miejscu rozpoczyna się Główny Szlak Sudecki, jednak ja postanowiłem, że jeszcze wrócę do tego miejsca następnego dnia, bowiem zależało mi na tym, by zaliczyć w pełni Główny Szlak Sudecki w maksymalnie 18 dni (czyli na diamentową odznakę GOT), nie korzystając nawet z tak drobnych ułatwień jak to, że teoretycznie mógłbym już nie wracać do punktu startowego, które oddalone było od mojego miejsca noclegowego o około 3km.
Na szczęście mój partner oraz partnerka nie protestowali przeciwko takiemu rozwiązaniu, a nie protestowali, bo nie mieli nic do gadania. A nie mieli nic do gadania, bo na szlaku byłem solistą, z wyjątkiem czterech dni.
Miejscem noclegowym w Prudniku było Schronisko Młodzieżowe. Nie będę się rozpisywać jakoś specjalnie na jego temat, bo generalnie nie miałem żadnych oczekiwań względem noclegów, tutaj cena była odpowiednia do jakości, mogę polecić każdemu, kto będzie chciał nocować w tym mieście.

Po zameldowaniu, zrzuciłem plecak z pleców i postanowiłem iść przejść się, po nieco wymarłym, ale bardzo ładnym miasteczku jakim jest Prudnik.
W szczególności podobał mi się park miejski, z uroczą altanką i okolice rynku. Trochę żałowałem, że nie zebrałem się jednak na TLK Sudety i nie przyjechałem tutaj rano, po to by na luzie zwiedzić kilka najciekawszych miejsc. No ale jak się okazało, nie tylko tutaj będę musiał wrócić, bo w zasadzie większość miasteczek na GSS nie zostało przeze mnie odkryte, no może poza sklepem i miejscem noclegowym. Oczywiście miało to związek z brakiem czasu na takie atrakcje.
Tak czy siak, gdyby kogoś interesował Prudnik, polecam ten wpis:
https://podrozebezosci.pl/prudnik-10-atrakcji-ktore-warto-zwiedzic-i-zobaczyc-przewodnik/#Prudnik_-_informacje_praktyczne
Po krótkim spacerze, zjadłem obiadokolację i zrobiłem zakupy na pierwszy dzień wędrówki, bowiem stwierdziłem, że jeżeli chodzi o jedzenie, to będę je uzupełniać na bieżąco, ze względu na maksymalne odchudzenie plecaka.
Po powrocie do schroniska, szybko się ogarnąłem i poszedłem spać.

Gdzie spałem? Schronisko Młodzieżowe w Prudniku, polecam: https://goo.gl/maps/1dknKuuP9eqUFXiS8
Gdzie jadłem? Fratelli Sossi, nie polecam, cena nieadekwatna do jakości. W sensie może i pizza smaczna, ale zdecydowanie zbyt droga.
https://goo.gl/maps/eWDE9f1N6AQzUxvv9

Centrum Prudnika
Altanka w Parku Miejskim w Prudniku

Dzień 1: Prudnik – Głuchołazy, Góry Opawskie – Ruszamy na Przygodę

Zgodnie z tym co powiedziałem sobie dzień wcześniej, z samego rana cofnąłem się na dworzec, by zacząć przygodę na GSS. Ja wiem, że tego pewnie nikt aż tak szczegółowo nie sprawdza, ja sam zapomniałem zrobić wtedy zdjęcia przy kropce, ale no ludzie gór powinni być uczciwi.
Nim opuściłem Prudnik, kupiłem sobie jeszcze śniadanie w lokalnym sklepie (to znaczy buła, kawałek kiełbasy, baton, sok) i ruszyłem na przygodę.
Tego dnia czekał mnie jeden z najdłuższych dystansów do przejścia, bowiem zaplanowałem dojście aż do Głuchołaz, co po GSS jest 38km i zajmuje około 11h45min (wg. Mapy Turystycznej).

Na początku szlak wije się uliczkami Prudnika, w tym zaliczając wcześniej wspomniany rynek i park miejski. Po opuszczeniu zabudowań, szlak delikatnie pnie się w górę, po to by po około godzinie od opuszczenia dworca dotarł na Kozią Górę.
Na szczycie znajduje się wieża widokowa, jak zresztą na wielu szczytach w Sudetach… Niestety również jak na wielu szczytach w Sudetach, ta też była zamknięta. Szkoda, bo podejrzewam, że widok na okolicę, podczas wschodu słońca, przy lekkiej mgiełce, mógłby być wprost epicki.

Wchodzimy w Góry Opawskie
Wieża widokowa na Koziej Górze

Słownie parę minut później doszedłem do Sanktuarium Św. Józefa, którego budowa została ukończona w 1866 roku. Wcześniej w tym miejscu stał dużo mniejszy i skromniejszy kościółek, również pod wezwaniem Św. Józefa.
Do sanktuarium prowadzi droga asfaltowa (którą wcześniej, niestety, idzie się z Prudnika, prawie pod samą Kozią Górę), znajduje się tam też spory parking, zarówno dla samochodów osobowych, jak i autokarów. Cieszyłem się, że jestem tam wcześnie rano, bo jeszcze nikogo nie było w tamtym miejscu. Z drugiej strony szkoda, bo nie mogłem wejść do środka.

Sanktuarium Św. Józefa

Kolejny odcinek szlaku prowadzi przez fragment drogi krzyżowej, po to by chwilę później odbić w prawo i rozpocząć nieco nudniejszy odcinek szlaku, prowadzący wzdłuż pól. Dopiero po trzech kilometrach szlak odbija od drogi leśnej i zaczyna delikatnie wspinać się na szczyt Kobylica. W tym miejscu trzeba zachować szczególną uwagę, ponieważ w przypadku nawigowania się za pomocą aplikacji mapy.cz, szlak prowadzi dalej prosto, przez drogę leśną.
Sam szczyt Kobylica jest niskim szczytem, ma niecałe 400m n.p.m., ale jest ciekawy, ponieważ znajduje się na nim pomnik poety Josepha von Eichendorffa z 1911.

Pomnik poety Josepha von Eichendorffa

Chwilę później szlak na krótki odcinek wchodzi na asfalt we wsi Dębowiec, po to by zaraz odejść w prawo i rozpocząć podejście na szczyt Długota. Na szczycie tym znajduje się symboliczny ,,cmentarz” ludzi gór.

Symboliczny cmentarz

Z Długoty szlak zaczyna schodzić do wsi Wieszczyna. Tam ponownie trafiłem na pola, którymi doszedłem prawie do okolicy wsi Trzebiaszów. W tym miejscu szlak zaczął robić się ciekawszy, to znaczy początkowo miałem wrażenie, że idę po czyimś polu, później szlak całkowicie straciłem z oczu, ale wg mapy.cz i mapy-turystycznej byłem w odpowiednim miejscu, a tuż przed Pokrzywną zaczęło się bardzo mało przyjemne zejście. Króciutkie, ale w pewnym momencie nie wiedziałem, jak postawić nogę, by nie stracić równowagi.
Nagrodą za dotychczasowy wysiłek, było drugie śniadanie, zjedzone w bardzo uroczym miejscu, przy łowisku. W Pokrzywnej uzupełniłem też zapas napojów, bowiem już za moment czekało mnie pierwsze spotkanie z nieco bardziej konkretnymi górami.

Buszujący w zbożu
Idealne miejsce na drugie śniadanie

Po uzupełnieniu zapasów ruszyłem dalej, początkowo kilometr po asfalcie, po czym zaczęło się pierwsze konkretne podejście. Szlak zaczął wspinać się na najwyższy szczyt Gór Opawskich, jakim jest Biskupia Kopa. Gdy tak podchodziłem, cieszył mnie bardzo pewien fakt, mianowicie bardzo mocno ucinałem czasówki na podejściu, co było dobrą oznaką, ponieważ schodząc w dół, czy idąc asfaltem nie potrafiłem tego zrobić, a już na pewno nie tak znacząco.
Samo podejście na Biskupią Kopę, poza paroma miejscami, jest bardzo przyjemne, na pewno dodatkowym umilaczem były przepyszne borówki, które rosną tuż przy szlaku. Ponadto po wyjściu na Srebrną Kopę pojawiają się przepiękne widoki.
Na samej Biskupiej Kopie nie byłem długo, nie chciało mi się wychodzić na wieżę widokową, więc wbiłem tylko pieczątki do książeczek i ruszyłem do schroniska pod Biskupią Kopą, w którym zaplanowałem chwilę przerwy. A ponieważ po podejściu na Biskupią Kopę, byłem godzinę do przodu w stosunku do czasówki, postanowiłem na spokojnie zjeść sobie żurek. A żurek ten był zacny, schronisko zdecydowanie nie oszczędza na wkładce w postaci kiełbasy.

Widok z okolicy Srebrnej Kopy. Teren trochę przypomina mi to co można spotkać w okolicy Baraniej Góry.

Solidny posiłek postawił mnie na nogi i ruszyłem w dół do miejscowości Jarnołtówek. W tym miejscu zaczął się najmniej przyjemny odcinek tego dnia. Czekało mnie przejście siedmiokilometrowego odcinka, na którym dominującą nawierzchnią jest asfalt, poza jednym krótkim odcinkiem prowadzącym przez pole. Człapiąc po tym głupim asfalcie miałem przyjemną sytuację, gdy zatrzymał się samochód, w którym jechała ekipa spotkana na podejściu na Biskupią Kopę i proponowała mi podwózkę. Mózg mówił mi, bym brał okazję, bo przede mną jeszcze przynajmniej trzy godziny marszu, natomiast serce powiedziało jasno ,,idziesz CAŁY szlak’, więc z bólem, ale odmówiłem tej przyjemności. To znaczy ból to dopiero był, po tych siedmiu kilometrach.
Jakąż radością było, gdy doszedłem do Podlesia, w którym to szlak odbija w prawo i zaczyna niewielkie podejście na Przednią Kopę. W tym miejscu było niegdyś schronisko, które popadło w ruinę. Jakiż uśmiech pojawił mi się na twarzy, gdy zobaczyłem, że obecnie schronisko jest w gruntownej przebudowie. Kto wie, może wkrótce zamiast schodzić na nocleg do Głuchołaz, będzie można spać właśnie w tym miejscu?

Schronisko na Przedniej Kopie

Przede mną ostatni odcinek tego dnia, zejście z Przedniej Kopy do Głuchołaz, w których pojawiłem się po zaledwie piętnastu minutach, ponieważ postanowiłem skorzystać z tego, że podłoże dobrze trzymało i po prostu zbiegłem z góry.
W Głuchołazach w pierwszej kolejności poszedłem na przepyszne lody rzemieślnicze, które znajdują się zaraz po zejściu do miasta. Po zameldowaniu w fatalnej jakości agroturystyce (wiem, miałem nie wspominać o jakości noclegów, ale za tak wysoką cenę spodziewałem się dużo więcej, a był to jeden z najdroższych noclegów na szlaku), ogarnąłem się nieco i poszedłem na znakomitą pizzę w Restauracji Muzycznej. Po powrocie na nocleg, od razu poszedłem spać, bowiem następny dzień miał być najgorszym dniem podczas całego GSS.

Głuchołazy

Gdzie spałem? Gościniec Zdrój, nie polecam, cena nieadekwatna do jakości.
Gdzie jadłem?
Schronisko Pod Biskupią Kopą, żurek bardzo polecam.
Restauracja Muzyczna, bardzo polecam, taniej niż w Prudniku, a pizza naprawdę znakomita
https://g.page/restauracjamuzycznaglucholazy?share
Mapa: https://mapa-turystyczna.pl/route/vxmj

Dzień 2: Głuchołazy – Paczków, Przedgórze Paczkowskie – Boże za jakie grzechy?

Drugi dzień wyprawy zacząłem od pobudki jeszcze przed świtem, chciałem jak najwcześniej wyjść, szybko kupić w sklepie coś do zjedzenia na śniadanie i ruszyć na szlak. Tego dnia miałem do przejścia potężną ilość kilometrów, czekało mnie 45km drałowania głównie przez pola i asfalt. Żeby to pastuch popieścił tego, kto to wymyślił. Z różnych relacji wiem, że część osób odpuszcza ten odcinek, inni przejeżdżają go rowerem, inni, łapią stopa, gdzie się da, a część osób dzieli go na dwa dni, przy czym drugiego dnia dochodzą np. do Złotego Stoku, a część robi tak jak ja, czyli idą na żywioł i jednego dnia próbują połknąć odcinek z Głuchołaz do Paczkowa.
Dzień zaczął się od przejścia asfaltem do kolejnej miejscowości, po czym szlak schodził na pola, którymi dochodziło się do kolejnego asfaltu i miejscowości, w której był sklep z zimnym piwem, po czym szlak schodził na pola, którymi dochodziło się do kolejnego asfaltu i miejscowości, w której był kolejny sklep z zimnym piwem i tak przez 45km. Koniec relacji z dnia drugiego

Nie no, ale tak całkiem na poważnie.
Po opuszczaniu Głuchołaz, szlak prowadził niezbyt ruchliwą drogą do miejscowości Bodzanów. W miejscowości tej szlak odbił z asfaltu na drogę gruntową, później na ścieżkę.
Lekkim wyzwaniem było przejście odcinka między Bodzanowem, a miejscowością Gierałcice. Początkowo szlak przechodził przez pole, na którym było jedno wielkie bagno, więc trzeba było znaleźć obejście tego miejsca. Chwilę później, idąc już szlakiem, laskiem, który oddzielał dwa pola dochodziło się do miejsca, w którym to pokrzywy i inne krzaki całkowicie zarosły ścieżkę. Zatem trzeba było znaleźć obejście, a jedynym możliwym obejściem były pola, na których było bagno. No ale lepsze bagno niż pokrzywy.

Tak to jest szlak

Za Gierałcicami szlak wchodzi na polną drogę z przepięknymi widokami, bardzo przyjemnie się szło ten odcinek. Chwilę później szlak przechodzi koło kopalni Marmur Sławniowice. Trochę zaintrygowała mnie tablica ostrzegawcza, która informowała o sygnałach ostrzegawczych, które są ogłaszane podczas robót strzałowych wraz z informacją o godzinach, w których tych robót można się spodziewać.

Pola za Gierałcicami.

Tabliczka informująca o możliwości

Po dojściu do centrum Sławniowic złapał mnie pierwszy kryzys tego dnia. Sprawy nie poprawiał fakt, że zobaczyłem tabliczkę z czasówkami. Według nich przejście z Głuchołaz do Sławniowic zajmuje około 4,5h i według tej informacji byłem pół godziny szybciej, ale przejście ze Sławniowic do Paczkowa to jeszcze ponad 10h marszu.
Po przerwie ruszyłem dalej. Szlak w tym miejscu wychodzi na krótką chwilę na nieco bardziej ruchliwą drogę, na której to zaczepił mnie rowerzysta. Okazało się, że chciał pogadać, bo sam robi dzisiaj długą trasę rowerową i też ma kryzys. Po miłej pogawędce, podczas której wymieniliśmy się numerami, gdybym tylko potrzebował jakieś pomocy na trasie, pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę.
Takie sytuacje przywracają wiarę w ludzi.

Po Sławniowicach, kolejnym przystankiem była miejscowość Jarnołtów. Dzieliło mnie od niej około pięć kilometrów marszu, w tym znaczna większość po utwardzonej, polnej drodze.
Patrząc na widoki z tego punktu, zacząłem rozmyślać nad polityką międzynarodową. Konkretnie moje rozmyślania miały związek z tym, czy Czechy nie byłby zainteresowane, by dać nam jakąś jedną nitkę szlaku, po ich stronie, tak by GSS mógł iść górami, które są w Czechach, a Polska dajmy na to przekazałaby Czechom jedną latarnię morską. W końcu, nie od dziś wiadomo, że w Polsce mamy przepiękne latarnie morskie, które pięknie zdobiłby czeskie wybrzeże.

Trochę jak na pustyni

Dojście do Jarnołtowa, zajęło mi mniej niż godzinę, tam też pojawił się kolejny kryzys, potęgowany przez fakt, że kończyła mi się woda. Jeszcze większy kryzys pojawił się, gdy okazało się, że lokalny sklep, z polskiej sieci sklepów na L jest otwarty tylko rano i popołudniu, a ponieważ nie mogłem czekać, oznaczało to dla mnie, że przez kolejną godzinę muszę bardzo rozsądnie kalkulować ilość wody w bukłaku. A nie było to łatwe, ponieważ dzień był dość ciepły, a chodzenie przez pola oznacza brak ochrony przed słońcem.

Kolejny odcinek był najdziwniejszym odcinkiem tego dnia. Zaraz za Jarnołtowem wchodzi się na pola, gdzie szlak gubi oznaczenia. To znaczy oznaczenia są, ale pojawiają się bardzo nieregularnie. Dodatkowo każda mapa pokazuje coś innego, a realnie  i tak chyba w jednym miejscu poszedłem źle. Aczkolwiek ja miałem o tyle łatwiej, że dzięki słonecznej pogodzie, widoczność miałem znakomitą, a poza tym było to już po okresie żniw.

Jedno z oznaczeń podczas przejścia przez pola. Wraz z czachą w ramach czarnego humoru 😀

Na tym zdjęciu również widać oznaczenie

W końcu doszedłem do miejscowości Łąka, gdzie mogłem zaopatrzyć się w prowiant na resztę dnia. Od razu zarządziłem godzinną przerwę, po to by zjeść i odpocząć.
Po przerwie, niechętnie ubrałem buty i ruszyłem dalej. Przede mną prawie siedmiokilometrowy odcinek non stop asfaltem.
Jego przejście zajęło mi około 1,5h. Następnie krótki odcinek polami do Ratnowic i tam pojawił się jakiś przełom. Po przerwie zacząłem iść jak automat, najpierw Trzeboszowic, później do Ujeździec. W obu miejscowościach robiłem kwadrans przerwy, coraz bardziej niepokojąc się o moją marną czasówkę. Dodatkowo w Ujeździec zacząłem wręcz przeklinać twórcę szlaku, który zamiast iść już bezpośrednio do Paczkowa, skręcił w lewo do Lisich Kątów, w których byłem bliski rozbicia namiotu, ale mimo wszystko zmusiłem się do pokonania ostatnich 4km do Paczkowa.

Okolice Lisich Kątów. Naprawdę nie wiem po co tam biegnie szlak

W Paczkowie pojawiłem się koło 21:00, czyli po czternastu godzinach od wyjścia z Głuchołaz. Byłem okrutnie zmęczony, ale też dumny z tego co zrobiłem tego dnia. Na koniec dnia kupiłem jeszcze gotowe danie w dyskoncie na B, wziąłem prysznic w agroturystyce, zjadłem i poszedłem spać.
Jedno jest pewne, jeżeli chodzi o ten dzień. Znakomitym pomysłem było to, abym szedł GSS ze wschodu na zachód, a dlaczego? Ponieważ ten podły odcinek miałem za sobą drugiego dnia, mając w głowie, że najciekawsze dopiero przede mną. Tymczasem, gdybym szedł odwrotnie, to nie byłbym pewny, czy oby na pewno dojdę do Głuchołaz, czy nie zrezygnowałbym ze względu na potworne zmęczenie.

Gdzie spałem? Usługi Hotelowe Władysław, neutralnie oceniam. Po prostu nocleg, po ciężkim dniu, na GSS dobra lokalizacja
 https://goo.gl/maps/84Aopi1G2oLic89w6
Gdzie jadłem? W sklepach
Mapa: https://mapa-turystyczna.pl/route/v4zq

Dzień 3: Paczków – Orłowiec, Przedgórze Paczkowskie i Góry Złote – W końcu góry i pierwsze problemy.

Trzeci dzień wyprawy zacząłem standardowo od sklepu, zakupienia czegoś do jedzenia na śniadanie oraz prowiantu na najbliższe kilka godzin.
Początkowo szlak kluczy przez Paczków, zahaczając między innymi o Rynek i Muzeum Gazownictwa. Niestety nie miałem czasu na zwiedzenie tego muzeum, a szkoda, bo opinie o nim były bardzo ciekawe. Z drugiej strony w 2022 roku z Krakowa będą jeździć dwa bezpośrednie pociągi z możliwością przewozu rowerów, więc pewnie tam jeszcze wrócę, właśnie na rowerze, bo tereny na rower są świetne. Ale wróćmy do trekkingu, bo to miał być dobry dzień.

Tego dnia miałem w końcu wejść w góry, wprost nie mogłem się tego doczekać, o czym świadczyło też tempo, które trzymałem rano i to pomimo trzech przerw.
Pierwszą, niezbyt długą przerwę zrobiłem w miejscowości Kozielno, z której roztaczał się piękny widok na Zalew Paczkowski oraz Podsudecką Magistralę Kolejową (a kto mnie zna, ten wie, że lubię tematy kolejowe). Drugą przerwę zrobiłem kawałeczek dalej, a raczej wymusił ją kotek, który się do mnie przyplątał i zażądał długiego głaskania. Trzecią krótką przerwę zrobiłem w Błotnicy.
Ostatecznie pierwszy odcinek, który prowadzi non stop przez siedem kilometrów asfaltem, pokonałem w półtorej godziny. Później niestety trochę straciłem na tempie, pomimo tego, że szlak zaczął prowadzić lasem oraz przez chwilą bardzo przyjemną ścieżką leśną.

Widok na Zalew Paczkowski

Po siedmiu kilometrach, w końcu zejście z asfaltu.

Po około pięciu godzinach od wyjścia z Paczkowa, doszedłem do Złotego Stoku. Byłem tutaj kilka lat wcześniej, gdy z rodziną zatrzymaliśmy się w tej miejscowości, zwiedzić Kopalnię Złota. Gdy wychodziłem na szlak, tlił mi się taki pomysł, by zwiedzić ją ponownie, ale niestety opóźnienie na to nie pozwalało. Natomiast każdemu polecam, zwiedzenie tej kopalni, jeśli tylko będzie w tej okolicy. Niestety poza kopalnią Złoty Stok nie ma nic do zaoferowania, również nieciekawie jest z jedzeniem i sklepami. Szkoda, bo miałem ochotę na jakaś solidną zupę, w końcu była już 15:00. Ale w sumie ,,sałatka” ze sklepu wraz ze świeżą bułą, również zainteresowała mój żołądek.

W Złotym Stoku zarządziłem około godzinę przerwy, po czym ruszyłem dalej, w końcu czekało mnie konkretniejsze podejście. Szlak w tym miejscu opuszcza Przedgórze Paczkowskie i wchodzi w Góry Złote. Pierwszym szczytem do zdobycia jest Jawornik Wielki. Podobnie jak na Biskupiej Kopie, również i tutaj na podejściu uciąłem sporo czasu w stosunku do czasówki. Bardzo mnie to ucieszyło, bowiem już wiedziałem, gdzie będę nadrabiał asfaltowe odcinki, na których szedłem albo zgodnie z czasówką, albo czasami nawet wolniej.
Na szczycie Jawornika jest niewielka wieża widokowa, z której roztacza się widok na północ, czyli w sumie nie jest on jakiś bardzo ciekawy, dlatego też odpuściłem sobie wychodzenie na nią. Na szczycie nie robiłem przerwy, bowiem po asfalcie, który mi towarzyszył wcześniej, wybitnie dobrze szło mi się ścieżką górską, zresztą byłem też jakoś tak pozytywnie naładowany po podejściu.

Kolejnym celem tego dnia było zejście do miejscowości Orłowiec, do której prowadzi szlak, który jest momentami dość stromy, natomiast trud wynagradzają piękne widoki na Góry Złote oraz Masyw Śnieżnika. Niestety w tym miejscu zaliczyłem dość nieprzyjemną glebę. Gleba ta spowodowała jeszcze mocniejszy ból w prawej nodze. Wcześniej ból towarzyszył mi od Złotego Stoku, ale tylko na płaskim, teraz już był non stop, natomiast mimo wszystko postanowiłem iść dalej (po drodze jest możliwość wejścia na główną drogę prowadzącą do Lądka Zdrój, co umożliwiłoby złapanie stopa).

Widok z zejścia z Jawornika Wielkiego.

Tuż przed miejscowością Orłowiec trochę straciłem orientację, czy oby na pewno idę po szlaku, bowiem ścieżka zaczęła prowadzić przez strumyk i zarośla. Po chwili jednak dostrzegłem czerwony znak na drzewie, czyli jednak to jest szlak.
W miejscowości Orłowiec szlak wchodzi na asfalt. Na szczęście nie jest to długi odcinek, bo zaledwie 1,5h i non stop lekko w dół. Niestety po przejściu 1,5km i ogarnięciu czasówki, stwierdziłem, że nie jestem w stanie kontynuować marszu tego dnia. Postanowiłem złapać stopa do Lądka Zdroju, gdzie planowałem nocleg. Na szczęście łapanie stopa zajęło mi zaledwie kilka minut i błyskawicznie pojawiłem się w Lądku.
Kilka telefonów i już miałem załatwiony nocleg, za rozsądną cenę, w bardzo dobrych warunkach jak na agroturystykę. Po drodze jeszcze zjadłem pizzę i zrobiłem zakupy.

Gdzie spałem? Pokoje gościnne Jamka. Najlepsza agroturystyka, w jakiej spałem na GSS. Niestety dość daleko od szlaku, ale mimo wszystko polecam i myślę, że muszę sobie zapisać ten adres:
https://goo.gl/maps/xpBctxveaqPy7y9EA
Gdzie jadłem? Pizzeria Kardamon, nie jest to pizza najwyższej klasy, ale cena adekwatna, więc polecam:
https://goo.gl/maps/25DfJhXwKhr3CxLB9
Mapa: https://mapa-turystyczna.pl/route/8bwc

Dzień 4: Lądek-Zdrój – Orłowiec, Góry Złote – Pierwsza pauza

W związku z sytuacją, która pojawiła się dzień wcześniej, zgodnie z rozsądkiem postanowiłem zrobić dzień przerwy. Nie miałem o to żadnej spiny, ponieważ szlak zaplanowałem na 15 dni, natomiast marzyłem o zdobyciu diamentowej odznaki, którą zdobywa się za przejście GSS w 18 dni, zatem miałem trzy dni zapasu.

Tego dnia postanowiłem odespać i wstałem dopiero koło dziesiątej rano. Ponieważ poprzedniego dnia pominąłem około 6km szlaku, postanowiłem wrócić się na lekko do Orłowca. Dziwnie się szło bez plecaka, mając tylko wodę w kieszeni i kije w ręce. Szlak zrobiłem dwa razy szybciej niż przewiduje mapa-turystyczna, czyli chyba nie jest ze mną tak źle.
Zresztą idąc tym szlakiem, nieco żałowałem, że nie spiąłem się dzień wcześniej i go nie pokonałem, był to bowiem naprawdę przyjemny odcinek, zaliczający uroczą wioskę Wójtówka, która trochę przypominała mi moje okolice, czyli Ojców.

Wójtówka

Powrót do Lądka Zdroju ogarnąłem dokładnie tak samo, jak dzień wcześniej, czyli stopem. Również i w tym przypadku złapanie stopa zajęło mi tylko parę minut.
Po powrocie, poszedłem na obiad do baru mlecznego, zakupy i wróciłem na kwaterę, by odpocząć. Bardzo ucieszyło mnie to, że noga coraz mniej dokuczała, najwidoczniej było to tylko lekkie naciągnięcie mięśnia, albo coś w tym stylu. Zresztą nie istotne, grunt, że wiedziałem, że mogę kontynuować marsz, bo początkowo trochę obawiałem się, że będzie trzeba zrezygnować z dalszego przejścia.

Gdzie spałem? Patrz dzień trzeci.
Gdzie jadłem? Bar „LUX”. Po prostu Bar Mleczny. Zresztą bardzo smaczny, jedyny minus to długi czas oczekiwania, ze względu na duży ruch, ale dla mnie nie stanowi to problemu.
https://goo.gl/maps/bwCSShm8t2osuASD9
Mapa: https://mapa-turystyczna.pl/route/8bwa

Lądek-Zdrój

Lądek-Zdrój

Na tym kończę pierwszą cześć relacji z przejścia Głównego Szlaku Sudeckiego. Jeżeli macie jakieś uwagi, chętnie ich wysłucham
Zapraszam do śledzenia mojego bloga, na którym postaram się regularnie opisywać kolejne części przejścia GSS. 
W kolejnej części dojdziemy z Lądka Zdrój do Dusznik Zdrój

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: