Niecałe trzy tygodnie od zakończenia GSB w Beskidzie Żywieckim i Beskidzie Śląskim, udało się zorganizować i zrealizować kolejną część GSB. Druga część to przejście od Rabki-Zdrój do Krynicy-Zdrój, czyli Gorce i Beskid Sądecki.
Nim zaczną się jakiekolwiek pytania. Wiem, że nie zaliczyłem jeszcze przejścia na odcinku Krowiarki – Rabka-Zdrój, ale zamierzam to zrobić przy najbliższym wyjściu na wschód słońca na Babią Górę.
Jak zawsze wyjazd był organizowany totalnie na spontanie, po prostu powiedziałem sobie, że wtedy i wtedy jadę i wtedy i wtedy wracam. No dobra nie zupełnie na spontanie. Jakiś tydzień wcześniej wrzuciłem na kilka grup, na Facebook, ogłoszenie, że wybieram się na GSB i jeśli jest ktoś chętny to zapraszam. I tym sposobem znalazła się jedna dziewczyna, która postanowiła jechać. No i fajnie.
Turbacz i dwie osoby w 16-sto osobowym pokoju.
Korzystając z faktu, że obecny etap rozpoczynał się w Rabce-Zdrój i w dodatku, pierwszego dnia, prowadził wyłącznie do Schroniska PTTK na Turbaczu, zarządziłem zbiórkę nieco później niż w przypadku poprzedniego wyjazdu, więc byłem co najmniej o 40min bardziej przytomny, co dobrze wróżyło na podejściach w gorący dzień. Niestety późniejsza zbiórka miała też swój minus, a jest nim fakt, że trafiliśmy na pierwsze korki na Zakopiance i tym samym sposobem pojawiliśmy się w Rabce jakieś 40min później, niż było to przewidziane.
Dzięki uprzejmości kierowcy, który poinformował nas gdzie wysiąść, nie musieliśmy nadrabiać już ani metra, bo przystanek busów jest na szlaku. Na dobry początek zjedliśmy sobie śniadanie w Parku Zdrojowym, tym bardziej, że już do Schroniska na Turbaczu nie zamierzaliśmy nic jeść. Po chwili ruszyliśmy w górę. Niestety pierwszy odcinek prowadzi asfaltem, który jest moim głównym wrogiem w górach. Wkrótce droga robiła się coraz węższa i ostatecznie zmieniła się w polną drogę. Już stąd było widać nasz pierwszy, pośredni cel, czyli Maciejową, na którą, na szczęście, część podejścia jest zacieniona, przynajmniej rano. Parę minut później pojawiliśmy się na Przysłopie, na którym to znajduje się Bacówka PTTK na Maciejowej. Bez zbędnego zastanawiania, zrobiliśmy tam jakieś 30min przerwy, podczas której w grę wszedł zimny, złoty napój.

Kolejnym, pośrednim celem było Schronisko PTTK na Starych Wierchach. Od Maciejowej prowadzi do niego bardzo łatwy, wręcz spacerowy szlak, który wyznaczony jest głównie w lesie, w związku z czym widoków tam nie uświadczymy.
Jeszcze dobrze nie doszliśmy do schroniska i już wróciły wspomnienia z genialnych kolonii na które jeździłem w czasach gimnazjum. Kolonie były organizowane przez Krakowski Szkolny Ośrodek i odbywały się w bazie Lubogoszcz, a wyjście na Stare Wierchy było nieodłączną częścią takiej kolonii. To były wspaniałe czasy, ale wróćmy do teraźniejszości. Przy schronisku, skorzystaliśmy z dobroci cienia, które było rzucane przez pobliskie drzewa i tam zarządziliśmy dłuższą przerwę, bo w końcu gdzie nam się spieszy? I tak idziemy znacznie szybciej niż pokazują znaki na szlaku. Po jakieś godzinie przerwy ruszyliśmy dalej, już do ostatniego celu, który mieliśmy tego dnia, czyli do Schroniska na Turbaczu.

Do Obidowca towarzyszy nam zielony szlak, później na polanie on odbija w lewo na Tobołów, a nasz, czerwony szlak, idzie dalej pod górę, aczkolwiek to podejście jest banalnie proste. Z Obidowca, jeszcze parę lat temu można było zobaczyć Tatry, niestety w międzyczasie drzewa podrosły (niewiele, ale mimo wszystko) i teraz widać już tylko pojedyncze wierzchołki. Parę minut później dotarliśmy do miejsca, które jest dość ważne, a już z pewnością dla osób, którzy interesują się lotnictwem. Otóż to tutaj, niedaleko polany Giecka, w maju 1973r. rozbił się samolot sanitarny, konkretnie L-200 Morava. który transportował chore dziecko do Nowego Targu. Obecnie w tym miejscu znajduje się pomnik, który upamiętnia to zdarzenie.


W tym miejscu zaczyna się pierwsze, nieco bardziej strome podejście, po to, by po paru minutach zmienić się w podejście po schodkach, czyli cholernym ułatwieniu, które nikomu nie pomaga. Podejście to było niegdyś całe zalesione, jednak Trąba Powietrzna postanowiła zrobić z nimi porządek, dzięki czemu, niezbyt przyjemne podejście po schodkach, rekompensowały widoki. Po parku minutach pojawiliśmy się na kolejnej Koronie Gór Polskich, czyli na Turbaczu.


Schronisko, w którym zaplanowaliśmy nocleg, znajduje się zaledwie 5min od szczytu. Jest ono bardzo duże i niestety, do najtańszych nie należy. No i jak się nietrudno domyśleć (przynajmniej po pierwszej części GSB), wziąłem pokój zbiorowy. No w tak dużym pokoju to ja jeszcze nie spałem. Jest w nim aż 16 miejsc, ale póki co byliśmy sami.
Z nadzieją, że ktoś jeszcze się pojawi, poszliśmy na stołówkę, gdzie zamówiłem sobie zupę i to jaką, zupę oscypkową. Ciekawa propozycja. Po posileniu się sycącą zupą, wyszliśmy przed schronisko pozachwycać się cudownym widokiem na Tatry, przy okazji główkując, czy następnego dnia nie spróbować dojść aż do Krościenka. No ale dzięki Bogu, że jednak zakończyliśmy kolejny dzień w Bazie Namiotowej na Lubaniu, ale o tym później.
Po powrocie do pokoju, koło 22:30, pokój nadal był pusty, cóż, trochę szkoda.


Plecaki na glebę, kucanie, ulewa i Lubań.
Dzień drugi, rozpoczął się od przyzwoitych tostów w schronisku i sprawdzeniu prognozy pogody, która nie napawała optymizmem. Burze od godziny 14, a później przez całą noc. Źle, wprost bardzo źle, bo w ten dzień mamy dojść do Lubania i tam spać w Bazie Namiotowej.
Czym prędzej zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na szlak, przed nami 22km trasy i realne ryzyko złapania przez burzę.
Początkowo szlak znów jest szlakiem typu spacerowego, aczkolwiek trzeba patrzyć pod nogi, bo na Hali Długiej codziennie wypasają się owce, a co to oznacza to każdy wie. Po drodze mijamy bacówkę, z której unosi się cudowny zapach, dopiero co zrobionego Oscypka, ale powstrzymałem pokusę. Po paru minutach pojawiliśmy się na szczycie Kiczora. Od tego momentu szlak zaczął mocno schodzić w dół, za co kolana nie były nam zbyt wdzięczne, no ale najważniejsze, że szlak, w dużej części prowadził przez las, co oznaczało cień.


Jakieś dwie godziny później doszliśmy na przełęcz Knurowską, dla spragnionych, właściciel pensjonatu, który znajduje się na przełęczy, postanowił postawić automat z chłodnymi napojami. Panie właścicielu (albo Pani właściciel), niech Bóg Ci to wynagrodzi w klientach. Zakup półlitrowej wody, był dla mnie o tyle ważny, że zamierzałem sobie na Przełęczy zrobić izotonik, zwłaszcza, że jak zwykle, drugi dzień jest dla mnie najgorszy, jeśli chodzi o chodzenie po górach.
Drugim, pośrednim celem była Stacja Turystyczna Studzionki, która znajduje się zaledwie 3km od Przełęczy. Ten odcinek jest dość nieprzyjemnym odcinkiem, wynika to z tego, że po drodze mijamy trzy ,,Kopczyki” (tak pozwoliłem je sobie nazwać). Nie są to długie podejścia, ale są one bardzo strome. Od Przełęczy wygląda to tak -> Strome podejście -> Turkówka -> Strome zejście w dół -> Strome podejście -> Cyrla -> Strome zejście -> Strome podejście -> Studzionki. Jeżeli myślicie, że na szczytach jest jakikolwiek widok, to go nie ma. Na szczęście na Stacji Turystycznej zostaliśmy poczęstowani pyszną kranówką (nie żartuje, bardzo dobra), a następnie ruszyliśmy na punkt widokowy, na którym jest wiata i z którego jest cudowny widok, zarówno na Gorce jak i Tatry.
Niestety pojawił się istotny problem. Nad nami zaczęły gromadzić się chmury burzowe, które oznaczały dla nas tylko jedno. Stanęliśmy przed trudną decyzją, zostać w Studzionkach i na pewno nie wyrobić się do wtorku ze szlakiem, albo cisnąć mimo wszystko, a w razie czego chować się w lesie. Wybraliśmy to drugie. Z jednej strony to był dobry wybór, z drugiej strony totalnie głupi, o czym się przekonaliśmy jakąś godzinę później.


Idąc wyjątkowo szybkim tempem, próbowaliśmy uciec przed burzowymi chmurami, nawet nie przeszkadzały nam coraz większe podejścia, związane z wyjściem na Runek i… prawie się udało. Burza złapała nas jakieś 3km przed Bazą, konkretnie w okolicy Polany Kudów. Na szczęście w tym miejscu szlak prowadzi w bardzo gęstym lesie (parę metrów od polany). Szybka instrukcja, wyłącznie wszelkich urządzeń elektronicznych, odsunięcie plecaka o paręnaście metrów, a sami kucamy. Na szczęście sama burza nie była gwałtowana, w sumie to w okolicy Polany nie zauważyłem żadnych piorunów, natomiast ulewa była solidna.

Dwadzieścia minut po tym jak rozpoczęła się ulewa, ruszyliśmy dalej, niestety ze smutkiem rozstając się z jakimkolwiek widokiem (niestety parujące drzewa spowodowały mgłę). Przed nami pozostało podejście na Lubań, a ono daje mocno w kość.
Urodziny, tort, wódka, śpiewniki, gitara, zdarte gardło i mokry poranek.
– ,,A macie rezerwację?”
– ,,No, właśnie bez rezerwacji jesteśmy?”
– ,,Kiepsko, ale coś Wam skombinujemy”
Pięć minut później
– ,,Dobra, chodźcie ze mną, tutaj Wasz namiot”
I tak oto rozpoczął się wieczór na Lubaniu, ale najlepsze miało dopiero nadejść. Gdy już rozlało się tak solidnie, że pole namiotowe wymagało budowy prowizorycznych rowów melioracyjnych, nasze kroki, wraz z zupkami Chińskimi, skierowaliśmy do wiaty, pod którą bazowi gotowali wodę. Ledwo zdążyłem zalać kubek wrzątkiem, zostałem poczęstowany jakąś nalewką z Ukrainy. Chwilę później do akcji wszedł prowizoryczny tort. Jak się okazało jeden ze znajomych bazowego miał urodziny. Po wkręceniu się w towarzystwo, doszła mnie informacja, że w namiocie, hmmm.. ,,integracyjnym”, jakaś ekipa nie może rozkręcić się z graniem na gitarze. W ruch poszedł śpiewnik PTTK i towarzystwo z ,,Koła Sportów Ekstremalnych” (chyba tak im było), rozkręciła się na dobre. Koło godziny 22:30, bazowy zdecydował o odwołaniu ciszy nocnej. W tym momencie z gitarami ruszyliśmy pod wiatę, gdzie siedziała urodzinowa ekipa. O rany, jaka to była wspaniała atmosfera. Tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. W międzyczasie okazało się, że jeden z bazowych, również chodził niegdyś z ,,siódemką przy UEK-u” i kto wie, może w tym roku wróci. O ,,którejśtam” godzinie wróciłem do namiotu.
Trzeci dzień wyprawy, rozpoczął się pobudką przez ulewny deszcz. Pod nosem powiedziałem krótkie słowo na k… Śniadanko w formie ryby z puszki w sosie pomidorowym, wraz z bułkami mlecznymi i byliśmy gotowi na oczekiwanie na lepszą pogodę. Tymczasem ona się cały czas pogorszała, do tego stopnia, że ubrany we wszystko co miałem (spodnie dresowe, zwykłe spodnie, ciepły polar i kurtka), oraz ogrzewanie się przy piecyku, nic nie dawało. Koło 14 stwierdziliśmy, że trudno, może nas zleje, ale przynajmniej się wysuszymy w Krościenku, schodzimy.
Zejście jest całkiem przyjemne, dopiero na końcówce zejścia trafiliśmy na asfalt. Dwie godziny później byliśmy w centrum Krościenka. Noclegu nie musieliśmy szukać długo, zaraz po wejściu do centrum, zauważyliśmy przy szlaku, domek z tabliczką ,,Wolne pokoje”. ,,Ile u Pani taki nocleg?” ,,A trzydzieści złotych”, ,,Dobra bierzemy”. Tym ostatnim zdaniem wywołaliśmy szeroki uśmiech u właścicielki. Sama Pani była dla nas wspaniała, pozwoliła dać buty do piwnicy, bo tam pali w piecu, to się wysuszą. Chętnie z tego skorzystaliśmy, ale najpierw poszliśmy do sklepu po prowiant oraz do kościoła.
30 kilometrów marszu i spontaniczne szukanie noclegu.
Poniedziałek przywitał nas całkiem przyzwoitą pogodą, było już cieplej, ale też nie za ciepło i co najważniejsze nie padało. Tego dnia mieliśmy dość długi szlak do przejścia i początkowo nie wierzyłem, że damy radę. Ze względu na fakt, że dzień wcześniej zrobiliśmy tylko 10km, a nadal planowaliśmy pojawić się w Krynicy, postanowiliśmy, że nadrabiamy stracone kilometry i w ten sposób, obraliśmy cel, a tym celem było Rytro, od którego dzieliło nas 30km marszu.
Koło 8 rano ruszyliśmy na szlak, pozostawiając Gorce za plecami, a witając się z Beskidem Sądeckim. Na dzień dobry czekało nas 5 godzin podejścia na Przehybe. Pierwsza część podejścia prowadzi na Dzwonkówkę i pomijając ostatnie parę metrów, to podejście jest stosunkowo przyjemne, nie sprawiło nam ono większych problemów. Zaraz za minięciem znaku, wskazującego szlak w Himalaje (zabijcie mnie, nie wiem czemu tego nie sfotografowałem) szlak zaczął prowadzić stromo w dół, na przełęcz Przysłop.
Swoją drogą to był kolejny Przysłop na naszej trasie, w związku z czym zacząłem się zastanawiać co oznacza ten cały Przysłop. No i znalazłem odpowiedź na swoje pytanie. Otóż… nie wiadomo do końca skąd wzięły się nazwy Przysłop, natomiast prawdopodobnie termin ten, wywodzi się od starosłowiańskiego słowa prislop, co oznacza przejście przez górski grzbiet, przełęcz.


Z przełęczy roztacza się całkiem ładny widok, zarówno na Beskid jak i na Pieniny, a przy ładnej pogodzie również Tatry. Kilka minut po opuszczeniu przełęczy, spotkaliśmy się z pierwszym i w sumie jedynym w tym dniu, bardzo stromym podejściem na Skałkę. Zaraz po dojściu na wspomniany szczyt, zrobiliśmy chwilę przerwy, o którą tak rozpaczliwie prosiły nasze nogi. Kilka minut później ruszyliśmy, już niemal spacerową ścieżką do Schroniska PTTK na Przehybie.
Zgodnie z planem na Przehybie czekała na nas godzina przerwy, jednak ze względu na fakt, że podejście na szczyt zrobiliśmy w dużo szybszym tempie niż pokazywało oznaczenie (na znakach było pokazane podejście na 5h, my zrobiliśmy je w 3,5h), zarządziliśmy dwie godziny przerwy, zwłaszcza, że tego dnia czeka nas jeszcze 20km. Te dwie godziny przerwy, a do tego żurek i pierogi, zrobiły swoje i pełni sił ruszyliśmy dalej. Naszym kolejnym celem była Radziejowa.
Przejście z Przehyby na Radziejową, nie stanowiło dla nas większego problemu, aczkolwiek dość mocno sprawę utrudniała wycinka drzew, a co za tym idzie, szlak był zniszczony. Jedyny odcinek, który nieco zmęczył to ostatnie podejście na szczyt. Znów dużo szybszym tempem (w stosunku do oznaczeń) pojawiliśmy się na najwyższym szczycie Beskidu Sądeckiego. Na szczycie znajduje się wieża widokowa, z której podobno jest przecudny widok, ale jakoś nie odważyłem się na nią wejść, w przeciwieństwie do towarzyszki wyprawy, która skusiła się… ale po wyjściu paru metrów, bardzo szybko pojawiła się na dole. Kto był, ten wie o co chodzi.

Po przerwie, spędzonej z puszką piwa, ruszyliśmy w dół. Przed nami było jeszcze jedno podejście tego dnia, a mianowicie, jakieś 1,5km od Radziejowej znajduje się Wielki Rogacz. Podejście nie jest trudne, zresztą widoki, które można podziwiać na podejściu, całkowicie rekompensują jakiekolwiek zmęczenie.

Bez zbędnej przerwy, przeszliśmy przez szczyt. Od tej chwili czekały nas już same zejścia, jedne nieco bardziej strome, inne całkiem łagodne. Niestety oznakowanie czasami pozostawia wiele do życzenia.
Szczególną uwagę trzeba zachować w okolicy Niemcowej, ponieważ tam, na polanie jest rozwidlenie szlaków i za cholerę nie idzie dojrzeć, którędy idzie szlak. Istotne jest to, by trzymać się lewej strony polany, bo w innym przypadku, zamiast dojść do Rytra, dojdzie się do.. Piwnicznej-Zdrój.
Po tym, gdy prawie się zapędziliśmy do wspomnianej Piwnicznej, rozpoczęliśmy kolejny etap zejścia, tym razem nieco bardziej stromy. Chwilę później doszliśmy do Kordowca, gdzie przywitał nas pies, który prawdopodobnie pomylił nas z niedźwiedziami (w sumie w moim przypadku, nie trudno o pomyłkę) i jak zaczął szczekać swoim alarmem, to głośniej niż wszystkie psy w mojej miejscowości, razem wzięte. Po tym jak obeszliśmy, małego, rozszczekanego wypierdka, postanowiliśmy na chwilę się zatrzymać, bo oto jest Chata Kordowiec. To właśnie w tym miejscu mieliśmy postanowić co robimy dalej, czy zostajemy tutaj na noc, czy próbujemy dojść do Rytra. Chwilę zastanowienia i postanowiliśmy, że idziemy dalej, by skończyć to zejście, które na odcinku 4km, schodzi jakieś 400m w dół.

Im niżej byliśmy, tym więcej szliśmy przez polany, lub po ich skrajach, a coraz mniej lasem. Po niecałej godzinie doszliśmy do pierwszych zabudowań, od których niestety czekało nas zejście już po betonowych płytach. Aczkolwiek w dalszym ciągu widoki, rekompensowały zmęczenie.

Około 21:00 zeszliśmy do Rytra, poszukując noclegów. Po 4 wykonanych (i nieodebranych) telefonach, z rezygnacją udaliśmy się do Zajazdu PTTK, który nie powinien mieć w swojej nazwie PTTK, bo z tego co wiem, to obiekty PTTK mają obowiązek udzielenia noclegu zastępczego, w razie braku miejsc. Niestety tak nie było, ale na szczęście miły Pan na recepcji, udzielił nam informacji, gdzie może być wolny pokój. Po chwili pojawiliśmy się przed ośrodkiem wypoczynkowym Relax. Zaraz po wykonaniu telefonu, miła Pani wyszła do nas, na zewnątrz i zaprowadziła do pokoju.
Zmęczeni 30km marszu, resztkami sił zjedliśmy kolację (zupka Chińska), ogarnęliśmy się i usnęliśmy jak małe dzieci.
Wyjście bladym świtem, cholerny Runek i Krynica Zdrój.
Ostatni dzień wyprawy, zaczął się koło 5:30 rano. Przed nami blisko 30km szlaku i konieczność dotarcia do Krynicy do 17:00.
Szybka herbata, poranna toaleta, opatrzenie odcisków, wizyta w Żabce i czas wyjść na szlak. Na powitanie dnia, czekało na nas strome i męczące podejście do Schroniska Cyrla. Nie mam pojęcia ile rzuciłem wiązanek przekleństw na tym podejściu, ale to było bardzo nieprzyjemne. Po dojściu do Schroniska postanowiliśmy zejść już jakieś konkretniejsze podejście, tym razem do żołądka trafiły parówki. Zaraz za schroniskiem czekała na nas końcówka nieprzyjemnego podejścia, ale teraz dodatkowo podejście było utrudnione przez wycinkę drzew. W ogóle to powinien być ścisły zakaz wycinki drzew na tego typu szlakach.

Kilkanaście minut później dotarliśmy do Jaworzyny Kokuszczańskiej. Ciekawostka, na tym szczycie znajduje się kamienna kapliczka, a w niej szopka betlejemska. Od tego momentu szlak zrobił się znacznie łatwiejszy, pojawiły się też pierwsze polany, z których roztaczał się piękny widok.

Po około 2,5km doszliśmy do Hali Pisanej. Na Hali Pisanej zrobiliśmy dłuższy postój, podziwiając widoki. Na Hali Pisanej znajduje się pomnik, w miejscu, w którym Żołnierz AK, Adam Kondolewicz, został zamordowany przez Gestapo.


Teraz czekał na nas naprawdę banalnie łatwy szlak, nieliczne, łagodne podejścia i łagodne zejścia i tak przez dobre 4 kilometry. Niestety w międzyczasie zaczęło padać, ale i tak przed największym deszczem udało nam się uciec do Schroniska na Hali Łabowskiej, w którym to zrobiliśmy około godzinną przerwę. Przy okazji polecam bardzo dobry barszcz czerwony z dwoma krokietami. Kosztuje to 7PLN, a jest dość syte. Ciekawostką jest fakt, że schronisko bardzo mocno promuje GSB, do tego stopnia, że na suficie możemy zobaczyć namalowaną trasę, wraz z najważniejszymi miejscami, przez które przebiega GSB.
W dalszej części szlak prowadzi łagodnie w dół, po to, by po jakiś 4km, szlak zaczął wspinać się pod górę. Ledwo żywi i z umierającymi stopami, doszliśmy na szczyn Runek, a chwilę później na Czubakowską. Przerwa, mam dość, a co gorsza moja bateria w aparacie też… tyle by było zdjęć.
Kilka minut siedzenia i kryzys pokonany, czas ruszać na Jaworzynę Krynicką. Nie zajęło nam to wiele czasu, a to była dobra oznaka, zwłaszcza, że zaraz po lekkim podejściu, czekało nas karkołomne zejście, które na odcinku 3,5km sprowadza nas ponad 500m w dół.
W Czarnym Potoku, szlak na chwilę wchodzi na asfalt, po to by zaraz odbić w lewo, fundując nam 140m podejścia i tyle samo zejścia i w końcu jest!!!! Centrum Krynicy, zadowoleni z faktu, że zdążyliśmy na Szwagropola, zaczęliśmy szukać jego przystanku. Czas do Krakowa.
Gorce i Beskid Sądecki, zaliczone!
Przejście tej części GSB uświadomiło mi, że jeśli chcę to potrafię, a zwłaszcza, ostatnie dwa dni, podczas których przeszliśmy 60km. Gorce? Chyba najłatwiejsze pasmo na całym GSB, Beskid Sądecki? Bardzo urokliwy, aczkolwiek czeka teraz na mnie Beskid Niski i Bieszczady, a to są podobno dopiero ciekawe tereny, a w przypadku Bieszczad, będzie to chyba najpiękniejsze pasmo na trasie GSB.
Chciałbym bardzo podziękować towarzyszce tej wędrówki, bo jednak w dwie osoby to zawsze raźniej.
Do zobaczyska na szlaku ludzie!!!
Uwaga, powyższy tekst zawiera subietywne odczucia, nie musisz się z nimi zgadzać.