A jakby tak rzucić wszystko i jechać w Bieszczady? Już ciężko mi zliczyć ile razy powtarzałem to pytanie, gdy był jakiś cięższy dzień. I chyba dokładnie to samo pytanie zadali sobie organizatorzy kolejnej edycji Rajdu Majowego, koła PTTK przy UEK. I chwała im za to.
Jakaż ogromna była moja radość, gdy doszły do mnie słuchy, że tegoroczna edycja Rajdu Majowego, odbędzie się w Bieszczadach. Jeszcze dobrze PTTK przy UEK nie zdążyło opublikować takiej informacji, gdy ja już z pięknymi oczami siedziałem w pracy i upraszałem wolne 2.05. Po pozytywnej decyzji miałem ochotę oszaleć ze szczęścia, bo oto kolejne pasmo górskie, zostanie przeze mnie zdobyte.
A tymczasem strona PTTK zaczęła pękać w szwach. I to dosłownie. Chwilę po rozpoczęciu zapisów, niemal wszystkie trasy miały obłożenie 100%, a w przypadku jednej z tras doszło do sytuacji, w której została zamknięta… lista rezerwowa. Cóż jak tak dalej pójdzie, to serwery UEK nie będą wyrabiały przed kolejnymi zapisami 😀 Z drugiej strony, biorąc pod uwagę fakt, jak świetnie koło PTTK przy UEK, organizuje Rajdy, to nie ma co się dziwić, że jest ogromne zainteresowanie, tzw. Poczta Pantoflowa działa.
I oto jest ten dzień, 28 kwiecień.
,,Jolka!!!” i tym samym stało się jasne, co będę robić podczas oczekiwania, ze znajomą, na zbiórkę na Rajd… Chociaż w sumie u ,,Jolki” (PTTK wie o co chodzi, a jeśli ktoś nie wie, a chce się dowiedzieć, to zapraszamy na spotkania czwartkowe, w roku akademickim) długo nie pobyliśmy, ze względu na fakt, że wyjątkowo wcześniej Pani Jola zamykała lokal. Szybka wymiana zdań przy piwie i sms do znajomych z PTTK, gdzie czekają na wyjazd. Po odpowiedzi, w trybie ekspresowym udaliśmy się do ,,Starego Portu”, gdzie można było już poczuć wyjątkowy klimat Rajdu. A głównym czynnikiem wpływającym na ten klimat, jest gitara, piosenki turystyczne i wyjątkowo dobry humor.
Nie wiem jakim cudem tak szybko minął czas, ale nagle wybiła 1:00 (to już 29 kwietnia, czas rozpocząć rajd) i powolnym tempem, nucąc w głowie takie piosenki jak ,,Bar w Beskidzie”, czy ,,Moje Bieszczady”, udaliśmy się na dworzec autokarowy, gdzie spotykała się część grup. Kilka minut po 2:00 ruszyliśmy Neobusem w kierunku Bieszczad.
Piękny letni poranek i najwyższy szczyt Bieszczad
Poranek w Lesku powitał nas przepiękną, letnią pogodą, czyli deszczem. Biorąc pod uwagę, że Neobus przyjechał przed czasem, a UEKobus był opóźniony, ruszyliśmy na Stację Paliw, posilić się ,,zdrowymi i pożywnymi” hotdogami, a następnie przeprowadziliśmy trzyosobowy szturm na alkohol w pobliskim TESCO. Po dłuższej chwili oczekiwania, na horyzoncie pojawił się luksusowy UEKobus marki Autosan, którym ruszyliśmy do Ustrzyk Górnych, gdzie spędziliśmy kolejne trzy noce, w schronisku PTTK Kremenaros.
Schronisko PTTK Kremenaros zostało założone w 1956r i obecnie jest jednym z najgorzej ocenianych schronisk PTTK, a przynajmniej w rankingu czasopisma n.p.m. No i w sumie nie ma się co dziwić, bo pomijając miłą obsługę to raczej nie doszukałem się plusów. No może poza ciepłą wodą przez parę godzin, ale generalnie jestem na nie.
Po posileniu się całkiem niezłą kiełbasą oraz po przepakowaniu się do mniejszych plecaków, ruszyliśmy na pierwszy dzień w górach.
Naszym pierwszym celem był najwyższy szczyt w Bieszczadach, czyli Tarnica. Na samym początku, zrobiliśmy sobie lekką rozgrzewkę idąc spokojnym krokiem z Ustrzyk Górnych do Wołosatego. Po dojściu na początek szlaku, zrobiliśmy małą przerwę, zjedliśmy parę kostek czekolady, kto potrzebował, ten wypił piwo, co by lepiej się szło.

Po chwili ruszyliśmy Niebieskim szlakiem w kierunku Tarnicy. Przed nami około 4 kilometry pod górę. Korzystając z faktu, że mieliśmy sporo czasu, postanowiliśmy się nie spieszyć, a przy okazji przerw, myśleliśmy jak wykonać zadanie, które wymyślili organizatorzy rajdu. W sumie całkiem spoko sprawa na integrację grupy, codziennie inne zadanie, które wymagało zaangażowania całej grupy.
Po jakiś 2h podejścia, na którym okazało się, że z wyjazdu na wyjazd mam coraz lepszą kondycję, doszliśmy na Tarnicę. Jest to szczyt, który wznosi się na wysokość 1346m n.p.m. Ze szczytu roztacza się cudowny widok na Bieszczady, a przy bardzo dobrych warunkach, widać również szczyty w Karpatach Wschodnich… no chyba, że są takie warunki, że widać najwyżej coś co jest w odległości 50m.
Na szczycie znajduje się krzyż ustawiony w 1987r. Ma on całkiem interesującą historię, którą moim zdaniem warto przeczytać, klikając tutaj.

Po chwili marznięcia oraz po kilku pamiątkowych zdjęciach, zarządziliśmy odwrót do Ustrzyk. Tym razem nasza trasa prowadziła Głównym Szlakiem Beskidzkim. Jest to jeden z początkowych odcinków tego szlaku, który łącznie ma około 517km. Po zejściu do granicy lasu, odmarznięciu okularów (tak nie żartuje, na okularach miałem delikatną warstwę szronu), zrzuceniu obciążenia oraz zjedzeniu paru Mentosów, ponownie dostałem ,,turbodoładownie” i nie zważając zbytnio na błoto, ruszyłem szybkim tempem do Ustrzyk.
I w tym momencie spotkaliśmy pewnego ,,turystę”, który w tych, niezbyt korzystnych warunkach, postanowił wyjść na Tarnicę w… sandałach, bez skarpetek. Stwierdziłem, że przemilczę ten widok, być może po tym jak mu przemarzną nogi, nauczy się czegoś. Nie spodziewałem się w jakim wielkim błędzie byłem.
Po niecałych 2h doszliśmy do Ustrzyk, gdzie kupiliśmy niezbędne wyposażenie na wieczór w tym wino ,,Bieszczady”. Kto nie pił tego sikacza, ten musi się go napić będąc w Bieszczadach. Po dłuższym odpoczynku, wpadłem na genialny pomysł. Otóż skoro w Ustrzykach, gdzieś w Stodole są jeszcze dwie grupy, to czemu się z nimi nie zintegrować, ale pogoda szybko zweryfikowała mój pomysł.
W tym momencie wino poszło w ruch, chwilę później odkopaliśmy śpiewniki PTTK i nieśmiało zaczęliśmy śpiewać.
Zimowa Rawka i powrót autostopem do Ustrzyk Górnych.
Drugi dzień zaczęliśmy około godziny 8:00. Plan był taki, by wyjść na przepiękne Połoniny, a następnie poprzez Przełęcz Wyżniańską przejść na Małą Rawkę, dalej wyjść na Wielką Rawkę, odbić niebieskim szlakiem na Krzemieniec (granica Polsko-Słowacko-Ukraińska), a następnie wrócić niebieskim szlakiem do Ustrzyk Górnych. Niestety pogoda jaka powitała nas rano, bardzo szybko pokrzyżowała nam plany i tym samym zmieniliśmy nieco plan dnia.
Na dobry początek czekała nas rozgrzewka, około 3km asfaltem na rozruszanie mięśni. Krótka przerwa, piwko, drugie śniadanie, czekolada i zaczynamy podejście na Wielką Rawkę. Początkowo, szlak delikatnie idzie w górę, raz prowadzi błotem, raz drewnianymi pomostami, generalnie sama przyjemność.

Chwilę później zaczęło się konkretne podejście, a wraz z nim… śnieg, coraz więcej śniegu. Do tego stopnia, że w pewnym momencie poczułem się jak w środku zimy, wszędzie biało, drzewa oblepione śniegiem, coś przepięknego.
Podczas ostatniego podejścia, podczas którego (jako człowiek, który nie ma doświadczenia w chodzenia po górach, w zimie), na dwa-trzy kroki do przodu, cofałem się jeden krok w tył, spotkałem ten sam widok co dzień wcześniej na Tarnicy. Otóż ten sam ,,turysta”, co dzień wcześniej, postanowił w zimowych warunkach wyjść na Wielką Rawkę w sandałach. Ale tak jak się spodziewałem, dzień wcześniej nauczył się czegoś i tym razem ubrał… skarpetki. Boże widzisz i nie grzmisz.



Po wygramoletniu się na szczyt, zrobiliśmy parę zdjęć pamiątkowych, niestety warunki nie pozwalały na nich więcej. Nawet słynne określenie ,,pi**a jak w Kieleckim” nie oddaje tego, jak wiało. Ale był tego pewien plus, a mianowicie, coraz lepsze widoki. Ze względu na warunki zrezygnowaliśmy z przejścia na Krzemieniec i czym prędzej udaliśmy się do Bacówki pod Małą Rawką.


Po zejściu do Bacówki, zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Boże jakie oni mają dobre pierogi z mięsem, polecam każdemu, kto tam będzie. Po niemal 1,5h przerwy, tuż przed naszym wyjściem z Bacówki, spotkaliśmy jedną z rajdowych grup. Po krótkiej rozmowie już wiedzieliśmy, że nie ma co iść na Połoniny.
Kilka minut później doszliśmy do Przełęczy Wyżniańskiej, gdzie prowizorycznie wyczyściliśmy swoje buty, a następnie zaczęliśmy… łapać autostop. W sumie całkiem nieźle nam to wyszło. Część grupy złapała bus, który kursuje do Ustrzyk, ja z Mateuszem złapaliśmy autostop, ale tylko do parkingu z którego rozpoczynaliśmy podejście na Wielką Rawkę, a przewodnicy, chwilę później złapali autostop do Ustrzyk.
Po dojściu do Ustrzyk, zakupieniu odpowiedniego prowiantu suchego i mokrego, ponownie zaczęliśmy wspólne śpiewy oraz wykonaliśmy drugie rajdowe zadanie.
Bieszczadzkie Anioły zlitowały się.
Trzeci dzień rajdu, miał być najłatwiejszym dniem. W planach mieliśmy do przejścia tylko 14km, a wynikało to z faktu, że to był jeden, jedyny dzień, podczas którego mieliśmy przejść od schroniska do schroniska… no prawie, bo pierwszy odcinek miał być pokonany busem, a od Dwernika poprzez Chatę Socjologa, do Lutowiska mieliśmy zrobić sobie spacer. Jak zapewne domyślacie się, w tym miejscu pojawi się pewne ALE. Faktycznie pojawiło się ALE, a pojawiło się dlatego, że pierwszy raz podczas majówki, obudziły nas promienie słońca.
Po dłuższej chwili rozmowy, połączonej ze studiowaniem mapy, stwierdziłem, że ja ruszam na szlak z Widełek, chwilę później Mateusz stwierdził dokładnie to samo.
W tej sytuacji, nie zostało nam nic innego niż zjedzenie śniadania, spakowanie się, wyjście ze schroniska, odwiedzenie sklepu i udanie się na przystanek busa. Zaraz po wyjściu ze schroniska, ujrzeliśmy, wygrzewający się w porannym słońcu, UEKbus. Szybka rozmowa z kierowcą oraz kontakt z grupą na którą UEKbus czekał i wszystko było jasne. Grupa, która miała jechać UEKbus, dopiero co się obudziła, w związku z czym, nasza grupa, bez dodatkowych opłat zostanie podwieziona do Dwernika, a ja z Mateuszem wysiądziemy nieco wcześniej… tzn po jakiś 7min jazdy.
Po odnalezieniu niebieskiego szlaku, zaczęliśmy ponad 20km wędrówkę. Początek szlaku był o tyle nieciekawy, że niemal wcale nie było na nim oznakowania, a poza tym, niemal każdy miałby wątpliwości czy to jest oby na pewno szlak. Po paru minutach walczenia z krzakami, szlak był już wyraźnie wydeptany i nieco lepiej oznaczony.
Szybko okazało się, że szlak jest bardzo rzadko uczęszczany, przez pierwsze 1h nie spotkaliśmy nikogo na szlaku, byliśmy tylko my, natura, śpiew ptaków i plecaki, które ciągnęły nas bardziej w dół niż w górę. Niesamowite uczucie, raj dla duszy. Chwilę później, za drzew wyłoniła się polanka z widokiem na Połoniny. W tej sytuacji nie było siły, która wstrzymałaby mnie przed zrzuceniem plecaka, otwarciem piwka i zrealaksowaniem się w tym cudownym miejscu. Wstępnie planowaliśmy przesiedzieć na polanie jakieś 15-20min, w końcu jeszcze kawał trasy na nas czekał, jednak pogoda i cudowne otoczenie ,,sprowadziło nas na glebę” na dobre 40min.

Z trudem wyzbieraliśmy się na szlak i ruszyliśmy przed siebie. Kilka minut później pojawiliśmy się na Magurze Stuposiańskiej. O kolejne dwie osoby spotkane. Po łyku wody, ruszyliśmy stromym szlakiem w dół. Po zaliczeniu dwóch gleb, szlak zaczął prowadzić bardzo łatwym terenem, w zasadzie przeszkadzały nam tylko powalone drzewa, co jakiś czas oraz spora ilość błota, ale mimo tego szło się bardzo przyjemnie. Ta część szlaku jest już nieco bardziej popularna. W przeciągu ok 2h spotkaliśmy jakieś 15 osób.
Bez zbędnych przerw zeszliśmy do Dwernika, gdzie postanowiliśmy skorzystać z okazji i zobaczyć prześliczny, drewniany kościół Św. Michała Archanioła z 1898r. Pierwotnie kościół był cerkwią grekokatolicką.
Przejście przez miejscowość zajęło nam trochę czasu, tym bardziej, że oprócz zobaczenia kościółka, postanowiliśmy zrobić przerwę obiadową, podczas której posililiśmy się kabanosami oraz przepyszną, domowej roboty, kiełbasą od Mateusza. W tym momencie przekonaliśmy się, że poziom wody w naszych butelkach jest krytycznie zły, no ale nie było czasu na specjalne szukanie sklepu, tym bardziej, że byliśmy przekonani, że w Chacie Socjologa takową wodę zakupimy. Jak się okazało, byliśmy w dużym błędzie.
Kolejne 3km pokonywaliśmy idąc wyłącznie pod górkę i o ile samo podejście nie było jakieś super ciężkie, to jednak mocno w kość dało nam błoto. Na tym odcinku spotkaliśmy już o wiele więcej ludzi, niż poprzednio, przy czym większość schodziła już z Chaty Socjologa.
Jakieś 1,5h później pojawiliśmy się przy Chacie Socjologa, przy której zrobiliśmy drugi dłuży postój (przy czym dłuższy, oznacza powyżej 30min), podczas którego posililiśmy nasze organizmy ostatnim piwkiem. Korzystając z przerwy, skontaktowaliśmy się z resztą grupy i poprosiliśmy o zakup paru rzeczy w sklepie.
Wstanie z wygodnej gleby było bardzo ciężkim przeżyciem, no ale ile można siedzieć? Szybko odnaleźliśmy zielony szlak, który schodzi do miejscowości Lutowiska i ruszyliśmy w dół. Początek był dość nieprzyjemny, nogi i barki mówiły jedno, głowa zupełnie co innego.
Tuż przed dojściem do Lutowiska, naszym oczom ukazał się cudowny widok na Bieszczady. Jednak jest w tych górach pewna magia, coś co powoduje, że jak już raz się pojechało w Bieszczady, to szuka się tylko wymówki do kolejnego wyjazdu. Zresztą taki widok był idealnym wynagrodzeniem za trud dzisiejszego dnia.
Po dojściu do ośrodka w którym nocowaliśmy, pierwsze co zrobiłem to rzuciłem się na łóżko, a chwilę później, słysząc, że jest ciepła woda (a co więcej, ta woda nie śmierdzi), rzuciłem się pod prysznic. Po odpoczynku udaliśmy się na miejsce, gdzie zorganizowaliśmy ognisko. I w tym miejscu muszę podziękować miejscowym, którzy wpadli na to samo, ale nie mieli nic przeciwko temu, że nasza grupa chce się dołączyć, zresztą bardzo miło nam się rozmawiało o życiu w Bieszczadach.
Słońce świeci nad nami!
Czwarty dzień rajdu to był dzień na odpoczynek. Rano UEKbus przewiózł nas do Ośrodka Wypoczynkowego ,,Solina”, w którym odbywał się finał 53. Rajdu Majowego PTTK przy UEK. Większość grupy postanowiła zostawić plecaki i ruszyć się nad Solinę, ja tymczasem, ze względu na bolesny odcisk, postanowiłem siąść na ławce i czekać na pozostałe grupy, gadając z kotem, który (jak to każdy statystyczny kot) miał mnie w dupie.
Wieczorem odbył się wielki finał, który składał się z: OBIADU, konkurencji sportowych, w których moja grupa była prawie najlepsza, ogłoszenia wyników konkursów, związanych z zadaniami, które mieliśmy wykonywać na trasie oraz z ogniska, śpiewów i generalnie z dobrej zabawy.
Następny poranek był średni jeżeli chodzi o samopoczucie, ale śniadanie było dobre. Reszty nie skomentuje.
Wkrótce UEKbus przewiózł nas i parę innych grup do Leska, gdzie poszliśmy na pizzę. Korzystając z długiego czasu oczekiwania, postanowiliśmy zatańczyć Belgijkę, na placu przed pizzerią. Nie wiedzieć czemu, ludzie dziwie się na nas patrzyli. Po tańcu, zjedzeniu pizzy ruszyliśmy na przystanek Neobusa, którym wróciliśmy do Krakowa.
Jak każdy rajd, tak i ten, niezależnie od pogody był bardzo udany. Świetna atmosfera, fajne trasy, to jest coś czego mi było trzeba od dłuższego czasu. A w Bieszczady? Raczej na pewno wrócę. Do zobaczenia na szlaku!