Ostatni weekend października to czas przygotowań do święta Wszystkich Świętych, ale to również ten weekend, w który odbywa się jeden z największych Rajdów PTTK przy UEK. Jak co roku oddział PTTK przy UEK daje możliwość zintegrowania się pierwszaków z resztą ludzi z uczelnianym PTTK.
3, 2, 1… zapisy otwarte
To już miesiąc odkąd rozpoczął się kolejny rok akademicki. Ten miesiąc to głównie poznawanie nowych ludzi, wykładowców, rozkminianie na jakie wykłady chodzić, na które brać poduszki, a podczas których, lepiej wybrać się na ZaUEK, to też czas podczas którego warto zorientować się w kołach akademickich, które działają przy uczelni.
Jednym z nich jest właśnie uczelniany oddział PTTK, który od października do czerwca, niemal co miesiąc organizuje świetne Rajdy, w tym właśnie Rajd Pierwszego Roku
W tym roku wszyscy przeżyliśmy wielki szok, gdy doszło do zapisów. Jak zawsze pierwszaki miały pierwszeństwo w zapisach i tym sposobem jedna z tras została przez nich szczelnie wypełniona. Dla pozostałych zapisy zostały otworzone o 20:00, dwa dni później. O 20:05 na większości tras nie było miejsc, o 20:17 ostatnia, wolna trasa została wypełniona Rajdowiczami. Jest to o tyle miłe, że rok temu pierwszaków było zaledwie kilkoro.
Jedziemy
,,W góry, w góry miły bracie, tam swoboda czeka Cię”, tak niegdyś pisał Wincenty Pol. Wierny słowom tego poety, zerwałem się wcześnie rano i udałem na miejsce zbiórki ,,tam gdzie zawsze” na UEK-u.
Godzina wyjazdu była ustalona na 5:50, dlatego też o godzinie 6:30, pełni życia, w pełni przytomni wsiedliśmy do luksusowyego autokaru, zwanego dalej UEKbusem i ruszyliśmy w Beskid Żywiecki.
Po niecałych 3 godzinach, dojechaliśmy… gdzieś, bliżej nie wiem gdzie, skąd zaczęliśmy swój marsz po górach.
Przed nami 2h cały czas pod górkę
Po wyjściu z autokaru, posileniu się kabanosami oraz wypiciu czegoś na rozgrzewkę, a przede wszystkim odnalezieniu szlaku, zaczęliśmy mozolne podejście pod górkę. Na początku rwałem równo na samym przodzie, po to by zaraz wylądować na samym tyle, a było to spowodowane próbami uwiecznienia pięknej Beskidzkiej jesieni, przy niezbyt sprzyjających warunkach do zdjęć (no bo przecież to nie mogło być spowodowane brakiem kondycji, no absolutnie, no co Wy).

Podczas przejścia do pierwszego punktu wypadu, pogoda wyraźnie pokazała to co ja twierdzę od dawna, czyli to, że jest to bardzo ciężki typ kobiety. Po raz kolejny nie była w stanie się zdecydować, czy woli by było słońce, czy też deszcz i wiatr, więc… postanowiła zrobić mieszankę… zmieniającą się co parę minut. Jednakże mimo swoich humorków, pogoda nie była w stanie zniszczyć przepięknych kolorów jesieni, czegoś dla czego warto wybrać się w Beskidy na jesień, nie zważając na zmęczenie i długie szlaki.

Czas na przerwę i ruszamy dalej
Po niecałych dwóch godzinach od wyjścia na szlak, doszliśmy do Bacówki PTTK na Rycerzowej. W tym miejscu postanowiliśmy zrobić sobie blisko 1h przerwy, na rozgrzanie się, posilenie się, wypicie małego piwka i małą integrację z nowymi osobami. Możecie mi wierzyć lub nie, ale nie ma nic lepszego niż taki mały relaks w schronisku przy butelce złotego napoju Bogów.
Podczas przerwy i oczekiwania na skończenie mycia toalet, wszyscy przeżyliśmy mały.. zonk, otóż w pewnym momencie przyszła pewna rodzinka, trzymająca na smyczy… Nie, nie psa, nawet nie kota, ani nie świnkę morską, tylko… Owieczkę!!! Czegoś takiego nigdy nie widziałem i sądząc po minach ekipy, nie tylko ja.

Gdy już stwierdziliśmy, że nabraliśmy energii, ruszyliśmy w dalszą trasę, wcześniej robiąc sobie jeszcze zdjęcie grupowe pod Bacówką. Przed nami było jedno z ostatnich ciężkich podejść tego dnia, czyli podejście na szczyt Rycerzowej Wielkiej.
Po pokonaniu podejścia i paruminutowej przerwie, która została zrobiona po to by nasze tętno ustabilizowało się, ruszyliśmy szlakiem, który prowadził wzdłuż granicy Polsko-Słowackiej, raz po stronie Polski raz po stronie naszego sąsiada. Warto jednak uważać i nie trzymać się twardo słupków granicznych, bo można nieco zboczyć ze szlaku (jak zresztą to się nam przydarzyło i sądząc po wydeptanej ścieżce, nie tylko nam).
Szlak jest bardzo przyjemny, na zmianę idzie się pod górkę, z górki, po płaskim, niemal cały czas w lesie, co z jednej strony powoduje to, że idzie się po luksusowym dywanie z liści, a z drugiej strony tworzy pod tym dywanem sporo błota, zwłaszcza o tej porze roku.
Wszystko jednak wynagradzają przecudne widoki, które pokazują się, tylko gdy pojawia się luka w lesie.

Gleba, wioska pośrodku niczego, błoto, śnieg i schronisko
Po kilku godzinach marszu, jakimś cudownym cudem, doszło do cudu, a mianowicie, odzyskałem siły i dostałem takiego kopa, że nagle zacząłem iść z przodu grupy… No chyba, że akurat trzeba było iść za potrzebą, albo zrobić zdjęcie, ale to nie istotne. Chociaż nie zupełnie, po jednej takiej akcji, stwierdziłem, że chcę dogonić przody, no bo w końcu nie można zostawać z tyłu, jeszcze by jakiś niedźwiedź wyskoczył i byłby problem… Chociaż dla dobra jego wątroby radziłbym mnie nie jeść, ale wracając do sedna, doganiając już grupę, mój ,,ABS” nie zadziałał (a mówili, załóż zimowe opony) i w ułamek sekundy pojawiłem się na ziemi, z nogą pod tyłkiem i solidnym bólem.
Po paru sekundach rozkminy co się właściwie stało, wstałem i ruszyłem dalej z solidnym bólem, zostawiając po sobie krater, taki, że jak trafią tam naukowcy, to będą się zastanawiać, kiedy spadł w to miejsce meteoryt. Na moje szczęście ból co prawda dokuczał, ale nic złego się nie stało.
Gdy złapałem już grupę, okazało się, że z lasu wyrosła jakaś malusieńka wioska, za to jakże urokliwa, no ale to w końcu proszę Państwa Beskid Żywiecki, tutaj wszystko jest piękne.

Po dłuższej chwili przerwy, podczas której znów postanowiliśmy się stołować czekoladą, żelkami, kabanosami i generalnie wszystkim co było w plecaku, ruszyliśmy dalej, z odrobiną żalu, zostawiając tamto urokliwe miejsce.
Po chwili weszliśmy w las, gdzie trafiliśmy na wyrąb drzewa, podczas którego ludzie odpowiedzialni za to postanowili rozpalić ognisko. Jakaż to była przyjemność ogrzać się przy tym ognisku i… a jakby inaczej, zjedzeniu czegoś.
Po chwili trafiliśmy na dosyć głębokie błoto… tzn okazało się głębokie, gdy postanowiłem, że nie chce mi się go obchodzić, zwłaszcza, że kolano daje o sobie znać, więc przeszedłem środkiem… i tym sposobem zakopałem się w nim po kolana. Brawo ja 😀
Po pokonaniu ostatniego, niezbyt przyjemnego odcinka, w blasku latarek i w rozpoczynających się opadach śniegu doszliśmy do bazy wypadowej, czyli do Schroniska PTTK na Wielkiej Raczy, gdzie spotkaliśmy się z pozostałymi grupami.
Czas coś zjeść, umyć się i zacząć integracje.
Po dojściu do schroniska, wszyscy jednym głosem stwierdzili, że trzeba się wybrać pod prysznic, a ja przy okazji stwierdziłem, że muszę wyczyścić trochę swoje spodnie.
Gdy to zrobiliśmy, zapachy zaciągnęły nas do jadalni, gdzie grzecznie ustawiliśmy się w kolejce, po mistrzowską obiadokolację, złożoną z bigosu lub pierogów ruskich. W moim przypadku było to drugie i to, że napisałem wcześniej ,,mistrzowską” to owszem z jednej strony nieco sarkazm, ale nie zupełnie, bo naprawdę te pierogi były smaczne, może trochę ich było mało, ale generalnie jeśli ktoś się wybiera do tego schroniska to polecam.
Po kolacji, nabyliśmy złote napoje Bogów, a następnie zaczęła się integracja, na początek w swoich grupach, a w moim przypadku była to też próba nie zaśnięcia na siedząco i… nawet to się udało, bo dotrwałem do 4 rano.
Podczas integracji okazało się, że fakt, że się zna różne polskie piosenki (nawet te Disco Polo) może się do czegoś przydać i tym sposobem, prawie wygraliśmy rywalizację między grupami… której jednak nie wygraliśmy. A później już zaczęło się to co na Rajdach lubię… nie, ja tego nie lubię, ja to kocham, a mianowicie, wspólne śpiewy przy gitarze, początkowo w dwóch pokojach, bo jeden pokój był za mały, by pomieścić wszystkich, później jednak stwierdziliśmy, że schodzimy się wszyscy do jadalni i tam kontynuujemy nasz koncert.
W międzyczasie, okazało się, że na polu (na zewnątrz, na dworze, zależy skąd kto jest, dla mnie na polu) zrobiło się biało i udzieliła się nam na 3min atmosfera świąteczna.
Po paru godzinach śpiewów, mój głos powiedział pas, a ja stwierdziłem, że czas iść spać, by się nieco wyspać.
Z jesiennej aury, na zimową w jedną noc.
Po pobudce, spojrzałem przez okno i jedyne co mi się nawinęło to ,,O cholera”. W ciągu jednej nocy jesienne, złote Beskidy, zmieniły się na zimowe, białe Beskidy.
Czas zdecydowanie nas nie gonił, więc postanowiłem sobie zamówić jajecznicę, tak by zebrać sobie nieco siły na kolejne 15km szlaku do Zwardonia. W przypadku jajecznicy było tak samo jak z pierogami, była bardzo smaczna, jednak nieco za mała porcja, ale z drugiej strony jak na cenę, to bardzo w porządku.
Chwilę przed wyjściem na szlak dostałem propozycję, czy zważając na mój ból kostki i kolana, nie chciałbym sprowadzić, paru pierwszaków, najkrótszą trasą, jednak ani ja, ani oni się na to nie zgodzili, więc wróciłem do przygotowywania do wyjścia.
O 10:00 było zaplanowane wyjście, jednak nikt przy tym nie zaznaczył, że chodzi o wyjście na szlak, więc kolejne 30min rzucaliśmy się śnieżkami, a co tam, można? Można.

Gdy postanowiliśmy wyjść na szlak, zobaczyliśmy jaką niesamowity klimat stworzyła pogoda. Na około było biało, gdzieniegdzie na śniegu były jesienne liście, a zwłaszcza na szlaku. Można powiedzieć, że matka natura, stwierdziła, że sama wytyczy szlak, oznaczając go liśćmi na śniegu… Tak naprawdę nic nie odda tego widoku lepiej niż zdjęcia. Coś cudownego.

Po pewnym czasie, po opadach śniegu zeszliśmy do takiej wysokości, gdzie śniegu już było niewiele, albo wcale i w tym momencie na chwilę pojawiło się słońce. Postanowiliśmy zrobić koniecznie przerwę, by wykorzystać takie warunki pogodowe, a zwłaszcza widokowe.

Mocne podejście, zima, mocne zejście i ból.
Po chwili przerwy na której zjedliśmy resztki, pozostawiając sobie już zupełne resztki prowiantu na kolejne przerwy, ruszyliśmy czerwonym szlakiem, wzdłuż granicy do Zwardonia.
Po drodze czekał nas jeszcze jedno bardzo męczące podejście i jeszcze gorsze (przynajmniej dla mnie) zejście. O ile podejście jeszcze strawiłem, o tyle po chwili zaczęło się bardzo długie zejście, podczas którego zarówno moja kostka i kolano wołały o dupolota, by zjechać w dół. Jednak między podejściem, a zejściem, trafiliśmy z powrotem do magicznej krainy, w której mieszała się jesień z zimą, tworząc naturalne dzieło sztuki. Takie cudowne obrazki zapadają człowiekowi na długi czas w głowie.

Gdy już zeszliśmy, trafiliśmy na taką wysokość na której niestety pożegnaliśmy się z tymi cudownymi widokami, zaczęliśmy iść już po nieco łatwiejszym szlaku, no może pomijając jeszcze jedno zejście. I w tym momencie znów miałem zonk, otóż kończąc jedno podejście słyszę, jak z tyłu wyje gdzieś silnik, głośniej niż silniki AMZ krakowskiego Mobilisa. Jakaż była nasza mina, gdy okazało się, że stromy, nieutwardzony, śliski podjazd pokonuje…. Fiat Seicento. No co? Ja nie dam rady? Przytrzymaj mi piwo.
Ostatnie podejścia, zejścia i Zwardoń.
Po tym, gdy otrząsnąłem się z delikatnego szoku po tym gdy zobaczyłem Fiata w takim, a nie innym miejscu, ruszyłem dalej. Przed nami była ostatnia godzina marszu, raz z górki, raz pod górkę. Niestety w dalszym ciągu ból nogi był nieprzyjemny, tak więc widok Zwardonia był naprawdę przyjemny i zwiększył nieco morale. W międzyczasie, Beskid cały czas pokazywał swoje uroki, a nas w dalszym ciągu nie opuszczało poczucie humoru, czego nie można powiedzieć o jedzeniu.
Po zejściu do Zwardonia, mieliśmy ochotę, rzucić się na Restauracje, która była już obłożona jedną grupą z Rajdu. W takiej sytuacji nie pozostało nic innego, jak szukać jakieś innej miejscówki, co nie było łatwe, bo to była niedziela popołudniu. Po chwili przybiegł do nas przewodnik, takim tempem, jakby go goniła co najmniej żmija. Gdy do nas dobiegł powiedział nam, że jest wolna knajpa.
Gdy weszliśmy okazało się, że to typowa knajpa, jak to na wsi, bardzo tanie piwerko, tanie jedzenie i nawet całkiem zjadalne. Tym sposobem, przy złotym napoju Bogów, przyzwoitym jedzeniu (najważniejsze, że sytym) i w dźwiękach DiscoPolo, nasza grupa zakończyła tegoroczny Rajd. Pozostało już tylko poczekać na luksusowego UEKbusa, zająć wygodnie miejsca, wyciągnąć śpiewniki i gitarę i zacząć powrót do Krakowa.
Wszystko co piękne kiedyś się kończy…
Tegoroczny Rajd Pierwszego Roku był mega udany. Po pierwsze świetni ludzie, dużo nowych uczestników, magiczna aura w drugi dzień, długi, ale zarazem piękny szlak i pierwszego i drugiego dnia.
Po raz już drugi Beskid Żywiecki pokazuje, że jest niesamowicie pięknym miejscem. Dużym plusem jest to, że jest niewiele turystów, bo wszyscy ciągną w Tatry, nie mając pojęcia jak piękne są inne pasma górskie. A może… lepiej niech tak zostanie. Dzięki temu zachowa się taka prawdziwa atmosfera gór w Beskidzie.
Wszystkich studentów UEK, którzy są zainteresowani zapraszam na kolejne rajdy i spotkania czwartkowe. Więcej znajdziecie na profilu naszego PTTK na Facebooku.
Chciałbym też podziękować świetnej ekipie z ,,dwójki”, za super atmosferę, za fajnie dobraną trasę, a przede wszystkim za duże wsparcie, gdy drugiego dnia moja noga już miała serdecznie dość, a już zupełnie chciałbym podziękować jednemu przewodnikowi za pożyczenie kijków.
Widzimy się na kolejnych rajdach!!!